Jazz jak świst bicza - "Whiplash" Damiena Chazelle'a
W 2014 roku wielokrotnie wychodziłam z kina zachwycona, ale
ani razu z poczuciem, że właśnie obejrzałam film genialny, film, który będzie mi
się śnił po nocach długo po seansie. Tymczasem już drugiego dnia Nowego Roku
obejrzałam „Whiplash”, który jest zdecydowanie najbardziej intrygującym filmem,
jaki zobaczyłam w ciągu ostatnich miesięcy.
Intrygująco zapowiada się już na początku, kiedy wydaje się,
że dostajemy film o muzyce rozegrany według prawideł filmu sportowego o relacji
mistrza i ucznia – młody gniewny kontra genialny trener, który poprowadzi go od
pierwszych prób, poprzez porażki i chwile zwątpienia, aż do zwycięstwa w
najważniejszych zawodach. A do tego może jeszcze piękną opowieść o muzyce, która
łagodzi obyczaje? Nic bardziej mylnego. „Whiplash” wywraca do góry nogami
wszystkie schematy znane nam z tego typu dzieł. Jeśli zatem porównywać ten film
z jakimkolwiek innym, to bliżej mu będzie do mrocznej opowieści o rywalizacji i
zatracaniu się w dążeniu do perfekcji w stylu „Czarnego łabędzia” niż wzruszającej
historii w stylu „Pana od muzyki”.
Nie zobaczymy zatem na ekranie ani grupy wspierających się
przyjaciół (pozostali perkusiści są dla bohatera wyłącznie rywalami, z innymi
członkami zespołu nie zamieni nawet słowa), zamiast motywujących przemówień
mamy sadystyczne znęcanie się, a zamiast opowieści o pięknie muzyki – jazzowy horror.
Właśnie, muzyka. Jeśli miałabym przed filmem odpowiedzieć na
pytanie, z czym kojarzy mi się jazz, byłby to raczej zadymiony lokal, w którym wyluzowani muzycy umawiają się na
radosne jam session. Po „Whiplash” będę widziała już tylko połamane pałeczki na
pokrwawionym bębnie. Wyświechtane frazy „krew, pot i łzy” czy „droga przez mękę”
nabierają w tym filmie dosłownego znaczenia.
Ale rewelacyjny scenariusz nie wystarczy, żeby film odniósł
sukces. Reszta należy już do reżysera i aktorów, a tym dałabym cały worek nagród
i jeszcze byłoby mało. To dopiero drugi pełnometrażowy film trzydziestoletniego Damiena Chazelle'a, strach pomyśleć co będzie dalej. Z kolei aktorsko Miles Teller spisał się rewelacyjnie, grając
niejednoznaczną postać gdzieś pomiędzy everymanem a
geniuszem. Marzy mu się wielka kariera i wydaje mu się, że ma talent, ale czy
ma go rzeczywiście? Z jednej strony trudno mu nie kibicować, widząc jak
poświęca wszystko dla muzyki, z drugiej – ma się ochotę sprawić mu porządne
lanie za arogancję, przekonanie o własnej wyjątkowości i brak szacunku dla
innych – ojca, bliskich, dziewczyny, pozostałych członków zespołu. Momentami zaś blisko mu do Llewyna Davisa z filmu braci Coen - zawsze bliskiego wielkiej kariery i zawsze wracającego do punktu wyjścia.
Ale największe brawa należą się jednak J.K. Simmonsowi,
który gra tu rolę życia, antagonistę który przyprawia o dreszcze. W postaci Fletchera odbijają się jak w lustrze
wszyscy znienawidzeni nauczyciele, z którymi kiedykolwiek mieliśmy styczność, dzięki niemu odżywają szkolne traumy i przypominają się lęki przed wyrwaniem do odpowiedzi.
Chyba każdy w którymś momencie swojego życia miał do czynienia z kimś takim – z
jednej strony profesjonalista w swojej dziedzinie, z drugiej – bezlitosny sadysta,
który nadużywa swojego autorytetu, upokarza, znęca się fizycznie i psychicznie.
Ktoś, komu nie możemy się sprzeciwić, bo to od niego zależy nasze dalsze życie,
edukacja lub kariera. To postać skomplikowana, zagrana na wielu nutach
(pytanie, czy momenty w których pokazuje „ludzką twarz” są szczere, czy są
jedynie elementem manipulacji to temat na długą dyskusję) i z całą pewnością
warta Oscara.
Film zostaje w głowie na dłużej nie tylko dzięki doskonałym
aktorom, lecz także dzięki pytaniom, które stawia, a na które odpowiedzi wcale
nie są takie oczywiste. W rozmowie bohaterów tuż przed dramatycznym finałem
Fletcher mówi, ze wszystko co robił, robił w wyższym celu – by znaleźć i
ukształtować muzycznego geniusza. Andrew pyta jednak, czy przypadkiem nie
wyszło wręcz przeciwnie – być może jakiś geniusz przez niego wylądował na dnie,
z którego już się nie podniesie. Film zostawia nas z tym pytaniem, a koniec
fundując bohaterowi jeszcze jedną traumę – nie zdradzę jaką, ale jeżeli
kiedykolwiek dręczył Was sen, gdzie na egzaminie nie znacie odpowiedzi na żadne
z pytań, zrozumiecie czemu oblały mnie zimne poty. Do takiego koszmaru nie
umywa się naprawdę żaden horror.
Komentarze
Prześlij komentarz