Radość śpiewania i ludzie na czarnym tle, czyli dlaczego lubię Studio Accantus
Osób wrzucających na youtube’a swoje covery piosenek z filmów Disneya jest ho, ho, ho i jeszcze trochę. Od kilkuletnich dzieci nagrywanych przez dumnych rodziców, poprzez zdolną młodzież, aż do starszych fanów, którzy nigdy nie wyrośli z dzieciństwa. Amatorzy i profesjonaliści. Nawiasem mówiąc, piosenki do filmów Disneya to nie są jakieś byle kawałki – pisali je uznani kompozytorzy i śpiewali najwięksi i najpopularniejsi artyści. Zresztą, polskie tłumaczenia tekstów do filmów Disneya (ale też i Dreamworks, z"Księciem Egiptu" na czele) również stoją na bardzo wysokim poziomie. A poza tym każda taka piosenka jest jak malutki powrót do dzieciństwa. Nic dziwnego, że na youtubie pełno jest coverów, fandubów, parodii hitów z „Króla Lwa”, „Pięknej i Bestii” czy ostatnio „Krainy Lodu”.
Co w takim razie wyróżnia na tym tle Studio Accantus, małe studio nagrań w każdą środę wrzucające na swój kanał youtube'owy jakiś disneyowski lub musicalowy cover? No właśnie, z pozoru wydawać by się mogło że niewiele – wykonawcy głosowo zazwyczaj przypominają oryginał, nie udziwniają, nie parodiują, wręcz przeciwnie – starają się jak najbardziej nawiązać do pierwotnej wersji i wpasować w "ruchy paszczy" postaci, jakby ją dubbingowali (w rogu ekranu zawsze pojawia się fragment filmu). Nie ma eksperymentów, przebieranek, za całą dekorację starcza czarne tło studia nagrań. A jednak kiedy już się usłyszy kilka piosenek, to ma się ochotę ich słuchać na zapętleniu i to nawet chętniej niż tych oryginalnych. O co chodzi???
Ludzie na czarnym tle, czyli Studio Accantus. źródło: www.facebook.com/StudioAccantus |
1) Sentyment
Jak mawia klasyk, jak mogą się podobać nieznane piosenki? No właśnie, Studio Accantus w perfidny sposób wykorzystuje nasz sentyment do wpadających w ucho disneyowskich hitów i piosenek z musicali. Tych, które powodują drgnienie serca i tęsknotę za dzieciństwem. Tych, po których usłyszeniu spędzamy z łezką w oku długie godziny na youtubie poszukując ukochanych filmów, o których – wydawałoby się – już dawno zapomnieliśmy. Dzięki którym wracamy do tych czasów, gdy wyjście do kina z rodzicami było wielkim świętem. A zarazem wykonawcy nie boją się sięgnąć do tych mniej znanych filmów czy musicali, które jednak równie mocno zapadają w pamięć. Dzięki nim odkryłam na przykład prześwietne piosenki z „Afery Mayerling”, postanowiłam również obejrzeć "Drogę do Eldorado", film, na który nigdy w życiu nie zwróciłabym uwagi, gdyby nie pełne energii wykonanie piosenki "Bóg ciężki żywot ma" w wykonaniu Kamila Dominiaka i Adriana Wiśniewskiego.
2) Interpretacja
Niestety jestem ciężkim przypadkiem osoby, której na ucho nadepnął nie jeden, ale cało stado słoni. Wstyd przyznać, ale nawet ulubione piosenki zdarza mi się rozpoznać dopiero po słowach albo teledysku (chociaż jest oczywiście kilka wyjątków). Nie zauważam też, czy ktoś nie wszedł w tonację, czy nie pomylił się o ton w jakiejś nutce i tak dalej. Dlatego też równie ważne, a nawet ważniejsze od muzyki, jest dla mnie to, co dzieje się wokół. A to, jak aktorzy ze Studia Accantus wcielają się w swoje role, jest niesamowite, czasem przezabawne, czasem przyprawiające o ciarki. Oczywiście, są piosenki, które dają większe pole do popisu, stąd moimi ulubionymi kawałkami Studia są te śpiewane przez czarne charaktery. Nie mogę się zdecydować, czy bardziej podobał mi się Adrian Wiśniewski ze „Sznurkami władzy”, Jarek Kozielski jako Radcliffe w „Moim skarbie” z „Pocahontas” czy też najnowszy nabytek Studia Accantus – Krzysztof Szczepaniak w piosence „Przyjdzie czas” z „Króla Lwa”. Fakt, że aktorzy, chociaż w większości bardzo młodzi, nie są też całkowitymi amatorami - można na nich trafić w teatrach muzycznych w całej Polsce.
3) Teksty
Piosenki z filmów Disneya to jedno, Studio Accantus znane jest również ze swojej działalności musicalowej. Wspomniana już wyżej „Afera Mayerling”, koncert piosenek z musicalu, na którym miałam przyjemność być na żywo, to prawdziwy majstersztyk głosów, muzyki i tekstów. No właśnie, tekstów. Tłumaczenia Doroty Kozielskiej są naprawdę przemyślane, wpadają w ucho, a libretta z Teatru Muzycznego „Roma” wypadają przy nich blado. Przy pierwszym przesłuchaniu "Afery", nie wiedząc jeszcze, skąd pochodzą, byłam przekonana że teksty nie były tłumaczone – brzmią, jakby były napisane po polsku. Brakuje w nich charakterystycznych dla tłumaczeń „wypełniaczy”, czyli krótkich słów dodawanych, żeby rytm się zgadzał. Bez doskonałego tłumaczenia nie słuchałoby się tak dobrze chociażby piosenki "Jesteś mój" w elektryzującym wykonaniu Natalii Piotrowskiej.
4) Minimalizm
Dzięki temu, że aktorzy mają do dyspozycji tylko swój głos i ciało, a tło nie rozprasza widzów, wykonawcom udała się rzecz niezwykła – sprawiają, że nawet najsłodsze piosenki przestają być kiczowate, a na ekranie widać prawdziwe emocje. Możemy też skupić się na mimice i gestach aktorów, które idealnie uzupełniają każdą z piosenek. Niektóre z nagrań oglądałam kilka razy tylko po to, żeby pogapić się na miny wykonawców, zwłaszcza gdy było ich kilku :)
5) Pozytywna energia
Takie banalne sformułowanie, ale pasuje do Studia Accantus jak żadne inne. W piosenkach, choćby tych najsmutniejszych, widać prawdziwą pasję i radość śpiewania. Aktorzy nie popisują się, widać że nie robią tego dla pieniędzy (chociaż ich crowdfundingowa akcja, gdy poprosili fanów o pomoc w zakupie kamery, pokazała, że jakieś 90% fanów obsypałoby ich złotem, gdyby tylko chcieli), tylko dla czystej przyjemności. Do tego zarówno założyciele, jak i wszyscy wykonawcy, mają świetny kontakt z fanami w różnym wieku co widać zarówno po wypowiedziach po filmach, jak i na profilach na facebooku i youtubie. Niektórzy wykonawcy doczekali się już nawet własnych psychofanów, którzy za każdą krytykę są gotowi wysłać wojsko, co jest naprawdę fascynujące zważywszy, że mamy do czynienia z domowym studiem nagrań.
Oczywiście, można powiedzieć, że to kicz, tandeta, komercja, że jakieś tam musicale to nie jest prawdziwa muzyka, bo prawdziwa muzyka to Pink Floyd/Jan Sebastian Bach/Behemoth, niepotrzebne skreślić. Ale przypomina mi się, jak będąc na zlocie fanów Queen (tak, wbrew pozorom słucham też innej muzyki ;-)) wracałam w nocy do domku, w którym nocowałam z koleżankami, w uszach ciągle grało mi „Radio Ga Ga” i „Under Pressure” i nagle w ciemności usłyszałam znajomą piosenkę, której autorem zdecydowanie nie był Freddie Mercury. Okazało się, że przed jednym z domków siedzi trzech potężnych długowłosych facetów, ubranych w czarne koszulki ze zdjęciami ulubionych zespołów metalowych i z przejęciem słuchają… „Kolorowego wiatru” z Pocahontas w wykonaniu Edyty Górniak. „Puść jeszcze Króla Lwa, co?” – spytał jeden z nich. „A znacie Mulan?” – spytał drugi nieśmiało. I to właśnie było piękne.
Komentarze
Prześlij komentarz