W tym szaleństwie jest metoda - "Birdman"
Broadway, którego nigdy nie widziałam na własne oczy, zawsze
wydawał mi się miejscem, gdzie zaciera się granica między teatrem a kinem – czy
raczej jedynym na świecie miejscem, w którym premiery teatralne urastają do
rangi wchodzących na ekrany hollywoodzkich blockbusterów. Oczywiście
przesadzam, ale „Birdman” jest filmem, który zdaje się tę teorię potwierdzać. W
tym filmie teatr i film, na różnych poziomach, spotykają się w połowie drogi. A z tego spotkania wyszedł film niezwykły i wymykający się wszelkim szufladkom.
Niby wszystko, co o „Birdmanie” przeczytałam, zgadzało się z
tym, co widziałam na ekranie – mamy podstarzałego aktora, który próbuje uwolnić
się od ciągnącej się za nim od lat roli superbohatera w tym celu wystawiając
ambitną sztukę na Broadwayu – a jednocześnie w żaden sposób nie oddawało ducha
tego filmu. Dawno nie widziałam filmu, który rozgrywałby się na tak wielu
płaszczyznach, dawał tyle możliwości interpretacji, był zrobiony w tak szalony,
świeży, oryginalny sposób – zarazem pozostając doskonałą rozrywką. Reżyser –
Alejandro Gonzalez Inarritu – nie daje nam żadnych wskazówek, od razu wrzuca
nas do swojego świata i każe łączyć poplątane tropy i odgadywać relacje między
bohaterami.
– Ależ oczywiście, że to się dzieje w twojej głowie, tylko skąd, u licha, wniosek, że wobec tego nie dzieje się to naprawdę? (J.K. Rowling, Harry Potter i Insygnia Śmierci) |
Jeśli jakiś film zasłużył na Oscara za reżyserię bardziej
niż „Boyhood” i „Grand Budapest Hotel” (jejku, jaka walka rozegra się w tej kategorii...) to na pewno ten, bo to jedno z tych
dzieł, w którym w każdym ujęciu widać wizję twórcy. Sposób, w jaki ten film
jest „zrobiony” czy „wymyślony” zasługuje na owacje na stojąco. Długie ujęcia,
podczas których kamera krąży wokół bohaterów niczym podglądacz między swoimi
ofiarami, ujęcia przechodzące płynnie w następne ujęcia, zacierające granice między tym co „realne” a tym, co zagrane, między realizmem a surrrealizmem. Ciekawie w tym kontekście wypada opozycja scena - kulisy: królestwo
aktorów kontra ponure korytarze, po których przemykają setki osób, bez których
przedstawienia by nie było – dźwiękowcy, charakteryzatorzy, specjaliści od
kostiumów czy efektów specjalnych. Ludzie bez twarzy, tło dla aktorów, osoby na
które nikt nie zwraca uwagi, dla których teatr nie jest świątynią, ale miejscem pracy. Jedyne miejsce, w którym aktorzy nie grają. Z
drugiej strony mamy tu granicę między teatrem (budynkiem) a ulicą. Ten pierwszy
jawi się początkowo jako – mimo wszystko – bezpieczna enklawa głównego
bohatera, miejsce w murach którego jest panem i władcą. Z kolei ulica to niczym
nieskrępowany żywioł, który może cię pożreć i wypluć jako filmik na youtubie –
nieprzyjazne miejsce, gdzie wciąż jesteś obserwowany. Z każdym wyjściem z
teatru bohater grany przez Keatona traci grunt pod nogami – a to spotykając
uznaną krytyczkę teatralną, nienawidzącą takich jak on, a to będąc zmuszony do
przedefilowania nago dookoła budynku.
Ale to tylko jeden z aspektów filmu, o którym można szeroko
dyskutować – bo chociaż „Birdman” sprawia wrażenie że jest zaledwie zbiorem
wycinków z życia bohatera, to zarazem nie ma w
nim ani jednej niepotrzebnej sceny, a każde kilkunastominutowe ujęcie to
prawdziwy majstersztyk realizatorski, aktorski, reżyserski – ja się pytam, jak
oni to zrobili? Jak oni to kręcili? Ile było dubli? Przy tym w odróżnieniu od
„Gry tajemnic”, którą z nudów zaczęłam krytykować w myślach jeszcze w trakcie
seansu, tu analityczny umysł włączył mi się dopiero po wyjściu z kina –
wcześniej po prostu chłonęłam.
W filmie nie ma ani jednego słabego punktu – aktorzy również
wzbili się na prawdziwe wyżyny swojego talentu, jednocześnie traktując samych
siebie z dystansem i humorem. Na laury zasługuje Michael Keaton, ale prawdziwy
popis daje tu Edward Norton, grający zagrywającego się aktora tzw. „metody”. Ich
spotkanie to właśnie wspomniane przeze mnie na początku spotkanie kina z
teatrem, rywalizacja między różnymi sposobami rozumienia sztuki. Grany przez
Keatona Riggan Thomson podświadomie uznaje zresztą wyższość swojego przeciwnika
i budzi to jego irytację – w każdym dialogu tłumaczy się przed nim, kryguje,
próbuje się stawiać, ale zarazem szanuje tego przedstawiciela „prawdziwszej”
sztuki. A to tylko dwójka aktorów – naprawdę warto zwrócić uwagę również na
Emmę Stone czy Zacha Galifianakisa. Wszyscy są tu zblazowani, egoistyczni,
przerysowani, teatralni – a w tej teatralności zarazem bardzo prawdziwi. Wszak
akcja dzieje się w teatrze, czyż nie?
Aktorski pojedynek - Keaton kontra Norton |
W bardzo ciekawy sposób Iñárritu portretuje również samą
amerykańską (pop)kulturę. Fakt, nigdy nie zwróciłam uwagi na to, że
niepostrzeżenie filmy o superbohaterach, ekranizacje komiksów i młodzieżowych
sag stały się dla aktorów czymś, czym kiedyś były telenowele – bezpieczną przystanią,
stałym zawodem. W czasach, gdy o być albo nie być w serialach decyduje
bezlitosna, mityczna oglądalność, a każdy serial może być zdjęty z anteny w
trakcie sezonu, kontrakty na kilkanaście lat naprzód z pewnością dają aktorom
poczucie bezpieczeństwa i pewny – solidny – dochód. Jednak jako że każda magia ma swoją cenę, aktorzy płacą za swoje decyzje zaszufladkowaniem, frustracją, utratą prywatności. Decyzja Thomsona, by nie
grać w „Birdmanie 4”, a zamiast tego wystawić sztukę na Broadwayu jawi się w
filmie jako szczyt ryzyka, postawienie wszystkiego na jedną kartę. Oprócz tego w krytyczny sposób reżyser przygląda się również sposobom kreowania kultury we współczesnym świecie - obrywa się tu z jednej strony widzom nie schodzącym z facebooka czy Twittera, z drugiej - zakurzonym krytykom, którzy nienawidzą współczesnej popkultury. Spostrzeżenia
Iñárritu na temat Hollywood, filmów, aktorów bywają naprawdę błyskotliwe.
Ciekawa jestem, jak film odbierają osoby związane ze światem teatru i filmu –
zapewne pojawiłoby się tu znacznie więcej ciekawych przemyśleń.
Szykuje się film kultowy? Tu musi zdecydować czas.
Ile „Birdmana” zostanie we mnie za, powiedzmy, rok? Ile dostanie Oscarów? A co powiedzą inni? Czy
stanie się kultowy, czy też przeważą głosy, że jest „przereklamowany”? Cóż, jak
na razie styczeń jeszcze się nie skończył, a ja kolejny raz wychodzę z kina w
uczuciu zachwytu. Oby tak dalej, a będzie to wspaniały kinowy rok.
Komentarze
Prześlij komentarz