Różne oblicza samotności - najpierw "Myszy i ludzie", a potem "Biała bluzka"
Warto ustawić jakiś mały dziękczynny ołtarzyk temu, kto wymyślił pokazy z serii National
Theatre Live. Co prawda pewien artykuł na poczytnym portalu jakiś czas temu próbował
udowodnić, że obcowanie z tak wysoką kulturą w kinie (w kinie! wśród plebsu i popcornu!) to zbrodnia i profanacja,
ale wystarczy pójść na jedną sztukę, żeby przekonać się, jak bardzo się mylił. W
zeszłym tygodniu miałam okazję po raz pierwszy wybrać się do kina Atlantic na NT Live – padło na
spektakl „Myszy i ludzie” w reżyserii Anny D. Shapiro, z Jamesem Franco i Chrisem O’Dowdem w rolach
głównych.
Powieść Steinbecka
czytałam dawno, dawno temu, ale o ile pamiętam, odebrałam ją wtedy zupełnie
inaczej niż teraz spektakl – przede wszystkim jako historię nieprzystosowanej
jednostki w nierozumiejącym jej społeczeństwie. Obce mi było tło kulturowe i
inne niuanse, a jedynym innym odniesieniem była piosenka Myslovitz. Tym bardziej
podobał mi się spektakl, który z tej krótkiej książki wyciągnął całe bogactwo
znaczeń, których wcześniej tam nie znalazłam. Tym razem przede wszystkim odebrałam go jako opowieść o samotności, która dotyka nawet dzielnych kowbojów i przybiera różne oblicza.
USA, lata Wielkiego
Kryzysu. Pozostawieni sami sobie, pozbawieni ziemi farmerzy wędrują od rancza
do rancza w poszukiwaniu jakiegokolwiek zatrudnienia. Zazwyczaj podróżują
samotnie, niechętnie patrzą na innych i nie zaprzyjaźniają się - w każdej chwili mogą stracić zajęcie i ruszyć w dalszą drogę. Tym większe zdziwienie budzi nietypowa para – George i Lennie.
Niepełnosprawny umysłowo, chociaż wyjątkowo silny Lennie wydaje się piątym
kołem u wozu dla sprytnego, trzeźwo myślącego George’a. Naiwny jak dziecko, śni
nieustający sen wariata o własnej farmie, na której razem z przyjacielem będą
hodować króliki. Szybko okazuje się jednak, że jego marzenia są zaraźliwe, a pogrążeni
w apatii kowboje i farmerzy zaczynają śnić razem z nim. Niestety, świat w którym przyszło im żyć nie jest światem dla marzycieli i od początku przeczuwamy, że historia nie skończy się
happy endem.
Samotność ma w
tej sztuce różne twarze. Wszyscy bohaterowie są oderwani od swoich bliskich i
rodzinnych stron, a w rodzinie właścicieli farmy nie widać żadnych
więzi. Poczucie obcości pogłębia fakt, że mogą oni liczyć właściwie tylko na siebie –
nie pomogą im ani przyjaciele, ani pogrążone w kryzysie państwo. Mimo tego
każdy próbuje znaleźć sobie jakąś namiastkę bliskości – staruszek Candy nie
rozstaje się z ukochanym psem, Crooks, żyjący w izolacji ze względu na kolor
skóry, stara się stworzyć własny kąt, żona Curleya łaknie (zdaniem niektórych aż nadto) kontaktu z
mężczyznami. Lennie obudzi w nich wszystkich dawno zapomniane, ale wciąż
pielęgnowane w głębi serca marzenia, które są czymś więcej niż tradycyjnym „American
Dream”.
Ciekawą, chyba znacznie
ciekawszą niż w książce parę stanowi również Curley i jego zona. On żyjący w
wiecznym strachu przed śmiesznością i ona, którą początkowo postrzegamy jako
pustą idiotkę, a ostatecznie zaczynamy jej współczuć. Naiwna, śniąca sen o
aktorstwie i żałująca, że będąc nastolatką nie wyjechała z miasta z rewią,
czuje się samotna i nieszczęśliwa w małżeństwie z kimś, kogo nie kocha.
Paradoksalnie ci dwoje prawie nie pojawiają się razem na scenie – przede wszystkim
szukają się nawzajem i nie mogą znaleźć.
Innego rodzaju jest
samotność George’a. Z jednej strony ma on Lenniego, wpatrzonego w niego jak w
obrazek dużego dzieciaka, dzięki któremu może mówić na głos o
własnych marzeniach, o których inni boją się nawet pomyśleć. Zarazem jednak jest pozbawiony pomocy i znikąd nie może
liczyć na to, że inni zrozumieją problemy jego przyjaciela. Zdaje sobie
sprawę, że prędzej czy później będzie musiał podjąć decyzję o ostatecznym
rozstaniu.
Ta początkowo zabawna i
wydawać by się mogło, odległa od naszych problemów sztuka zrobiła na
mnie przejmujące wrażenie. Reżyserka operuje minimalnymi środkami – dekoracje
są czysto umowne, a aktorzy muszą polegać na słowie i geście, aby pomóc widzom
wyobrazić sobie niektóre sytuacje. I często okazuje się, że najbardziej
przerażające jest to, czego nie widzimy – przeciągnięta do granic możliwości
widza scena z zastrzeleniem psa przejechała czołgiem po mojej nie tak przecież
wrażliwej psychice, podobnie jak finał spektaklu. Mimo że obie rozgrywały się
na gołych deskach teatru, a od aktorów oddzielała mnie nie tylko widownia, lecz
także kinowy ekran, wywarły na mnie większe wrażenie niż niejeden buchający
efektami specjalnymi film. Magia teatru spotkała się z magią kina – i niech różne Nowaki
mówią co chcą, ja te emocje gorąco polecam.
Biała bluzka, czarny fotel
O samotności i
bezradności opowiadał również inny spektakl, tym razem na żywo obejrzany przeze
mnie w zeszłym tygodniu – „Biała bluzka”, monodram Krystyny Jandy w reżyserii
Magdy Umer, oparta na opowiadaniu i z piosenkami Agnieszki Osieckiej.
Zanim napiszę cokolwiek innego – Krystyna Janda
jest genialna. Tego dnia miałam przyjemność po raz pierwszy oglądać ją na żywo, w
nietypowych okolicznościach – pojawiła się na scenie w zastępstwie za odwołany
tego samego dnia spektakl „MayDay 2”, weszła z marszu i grała do niemal pustej
widowni (zaludnionej głównie przez szczęściarzy z wejściówkami, którzy, jak ja,
przyszli licząc na łut szczęścia). Na przemian mówiła i śpiewała przez dwie
godziny i ani na moment nie pozwoliła widzom na nudę. Po prostu klasa.
Po prostu czapki z głów. |
Zabawne, ale chociaż nie mam żadnych świadomych wspomnień z PRL-u, również kojarzę białą bluzkę jak najgorzej. Czasy szkolne, akademie rozpoczęcia i zakończenia roku, poczucie samotności w tłumie innych dziewczynek i chłopców odzianych w czarno-białe wdzianka są niewątpliwą przyczyną mojej niechęci do wszelkiego rodzaju eleganckiej odzieży. W spektaklu również biała bluzka staje się symbolem podporządkowania, pogodzenia z losem, przegranej. Aktorka doskonale oddała na scenie stopniowo pogłębiające się poczucie osaczenia swojej
bohaterki, jej nieprzystosowanie, zawiedzioną miłość, popadanie w szaleństwo.
Tak samo jak dwa dni wcześniej „Myszy i ludzie”, zabawny monolog powodujący wybuchy śmiechu na widowni w pewnej chwili
stał się ponurym oskarżeniem dawnej rzeczywistości.
Ostatnio przeżywamy modę na PRL-owską nostalgię i na
pewno nie kojarzymy tego okresu z samotnością – raczej wręcz przeciwnie, z
otwartymi drzwiami, podwórkami pełnymi dzieci z kluczami na szyi, spotkaniami z
sąsiadami przy wódeczce, ewentualnie poczuciem wspólnoty podczas działalności opozycyjnej, wspólnym lawirowaniem na granicy prawa. Tym bardziej ponura staje się tu samotność bohaterki, która z jednej strony izoluje się od innych, z drugiej - kurczowo
chwyta się wszelkich kontaktów z ludźmi (łącznie z porwaniem dziewczynki i
zabraniem jej autostopem do Zakopanego), stopniowo brnąc w coraz większe absurdy i szaleństwa. Między wierszami tej zabawnej przecież
historii czytamy opowieść o bohaterce zdradzonej przez wszystkich i nieszczęśliwej, którą przy
życiu i w kontakcie z rzeczywistością trzyma jedynie twardo stojąca na ziemi siostra, co do której od
początku nie wiemy, kim jest i czy naprawdę istnieje – głosem z zaświatów? Alter ego? Realną osobą?
Całość naprawdę porusza i nawet jeśli boicie się spektakli na jedną aktorkę,
orkiestrę, mikrofon i czarny fotel – warto.
Komentarze
Prześlij komentarz