Straszni mieszczanie, czyli nie takie trafne wybory scenarzystów "Casual vacancy"
Kilka tematów wcześniej pisałam o tym, jak trudną sztuką
jest przeniesienie książki na kinowy ekran. Wydawać by się mogło, że dużo
łatwiej pójdzie scenarzyście z ekranem telewizyjnym i napisaniem na podstawie książki scenariusza
serialu. Wreszcie ma się odpowiednią ilość czasu, żeby
spokojnie poprowadzić wątki, mam też wrażenie, że w ostatnich latach triumfu
seriali autorzy właśnie scenarzystom telewizyjnym ufają bardziej. Jestem
naprawdę pod wrażeniem tego, co zrobili twórcy „Gry o Tron” z przypominającymi
książkę telefoniczną powieściami George’a R.R. Martina, scenarzyści „Czystej
krwi” z serią Charlaine Harris albo Bryan Fuller z Hannibalem Lecterem. Oraz tego, że na te wszystkie zmiany autorzy się zgodzili. W
serialu wybaczamy więcej – połączenie kilku postaci w jedno, diametralną zmianę
wątku czy wręcz dopisanie nowych historii. W serialu można też pozwolić sobie
na dłuższą ekspozycję, więcej dialogów, nowe znaczenia i metafory, których nie
było w oryginale. W serialu nie ma filmowego pośpiechu, możemy spokojnie
przyglądać się postaciom, interpretować, analizować.
„Trafny wybór”, wielowątkowa powieść J.K. Rowling doskonale
nadawała się na taki właśnie serial. Niespieszny, powoli prezentujący
bohaterów, stopniowo budujący klimat małego angielskiego miasteczka, w którego
mieszkańcach budzą się demony. Powieść to historia rywalizacji o wolny fotel w
Radzie Miasta Pagford po zmarłym tragicznie idealiście i społeczniku Barrym
Fairbrotherze, która jest zarazem być albo nie być dla mieszkańców pobliskich „slumsów”.
I zarazem wnikliwe studium ludzkich postaw i działań, które niby bez znaczenia,
pogłębiają narastający kryzys, by w końcu doprowadzić do prawdziwej lawiny i
wielkiej tragedii. J. K. Rowling przygląda się swoim bohaterom jak naukowiec
przez mikroskop, nie staje po żadnej stronie, najwyżej od czasu do czasu ukłuje
kogoś szpileczką.
Pierwsze dwa odcinki serialu niespiesznie snuły mniej więcej
tę samą historię, co w książce. Nieco uproszczoną i okrojoną, ale skoro serial
nie miał mieć odcinków trzynastu, a trzy, to dość zrozumiałe. Niemniej jednak
niektóre zmiany odbierały powieściowym wydarzeniom znaczenie. Niezbyt sensownie
został poprowadzony wątek Ducha, trochę gubiły się motywacje niektórych postaci
– np. Colina Walla, który jest w serialu po prostu zwykłym, przeciętnym, lekko
tchórzliwym facetem, w odróżnieniu do pogrążonego w głębokich stanach lękowych
bohatera książki. Sama postać niewiele różni się tu od Milesa Mollisona, który
w serialu też nie ma zbyt wielu scen, głównie patrzy spojrzeniem zbitego
psiaka.
Jeśli chodzi o inne postaci – absolutnie perfekcyjnie zagrał
duet Krystal i Terri. Abigail Lawrie jest w swojej roli dokładnie taka jaka
była książkowa Krystal, trochę naiwna ale zarazem doświadczona przez życie,
odpowiedzialna ponad swój wiek i zarazem impulsywna, kiepsko umalowana i zbyt
krzykliwie ubrana. Rozmowa z matką o chłopakach, kiedy to już-już wydaje się,
że udało im się nawiązać więź, to jedna z najlepszych scen serialu. Zresztą
wszyscy młodzi aktorzy są rewelacyjni i wielka szkoda, że – w odróżnieniu od
książki – to nie oni nadają ton akcji, a ich działania schodzą na drugi plan. Szkoda
zwłaszcza wątku Jawandów, który został chyba najbardziej okrojony i – gdyby nie
zaskakujące zakończenie – można by wręcz uznać te postaci za niepotrzebne. Wśród
dorosłej obsady zdecydowanie wyróżnia się Rory Kinnear grający Barry’ego – co
jest naprawdę sporym osiągnięciem, zważywszy że jego postać ginie w pierwszych
minutach a potem pojawia się wyłącznie w nielicznych retrospekcjach. Również Michael Gambon
i Julia McKenzie jako seniorzy rodu Mollisonów kradną wszystkie sceny, w
których się pojawiają.
O ile jednak po dwóch odcinkach dałam serialowi kredyt
zaufania, to trzeci zaskakująco odbiegł od książki, zmieniając zakończenie niemal
całkowicie. Czekając w napięciu na tragiczny koniec, dostałam zupełnie inny
tragiczny koniec, który na ekranie wyglądał… wcale nie tak tragicznie, biorąc pod uwagę na co oczekiwałam. Wszystko
stało się szybko, zbyt szybko. Książka kończy się strasznie – w serialu również
ginie jedna z postaci, ale ma to miejsce w taki sposób, a wątki zostają ucięte
tak dziwnie, że po napisach końcowych zaczęłam szukać w internecie, kiedy
premiera odcinka czwartego. Wszystkie tragedie opisane przez Rowling w serialu
zostają wygładzone, niemal nie widzimy skutków grzechów bohaterów, które
mogłyby być najciekawsze. Historia Krystal staje się jedną z wielu, zamiast być
tą, w której zbiegają się wszystkie wątki, na który wpływ ma każda cegiełka
dołożona przez każdego z bohaterów. Podobnie zresztą, gdyby wyjąć z serialu poszczególne postaci i zastanowić się nad ich rolą w całej akcji, zapominając o książce, to co do niektórych można byłoby mieć wątpliwości. Np. dlaczego z Mollisonem rywalizuje akurat Colin Wall? Co takiego ma w sobie że ludzie typują go na zwycięzcę i dlaczego ostatecznie nie chce wygrać? O co właściwie chodzi w wątku ducha Barry'ego Fairbrothera? Dlaczego narratorką jest Sukhvinder?
Nie zrozumcie mnie źle, moje rozczarowanie nie wynikało
tylko z tego, że serial zakończył się inaczej niż książka (więcej, poczułam coś
w rodzaju ulgi, że zginęła TYLKO jedna postać). Twórcom na pewno
udało się osiągnąć efekt zaskoczenia, zresztą za zgodą autorki, ale mam
wrażenie, że po drodze coś się jednak z tej bogatej w znaczenia powieści zgubiło. Bo jakie jest właściwie
przesłanie całości? Niestety książka wywarła na mnie tak
silny wpływ, że każdą scenę dopasowywałam do oryginału i dopowiadałam sobie chyba
więcej, niż chcieli scenarzyści. Podczas gdy w książce problemy bohaterów
nabrzmiewają stopniowo aż do kulminacji, w serialu tej kulminacji właściwie nie
ma, a końcowa tragedia to po prostu nieszczęśliwy wypadek. Nie ma też tego ciążącego nad bohaterami fatum, które doprowadza każdego
nad inną przepaść. Żaden z bohaterów nie musi konfrontować się ze swoim grzechem. Ot, opadła kurtyna, a w widzu – przynajmniej we mnie – nie zostało
nic. Serial – świetnie zagrana i dobrze napisana opowieść o tym jak "w strasznych mieszkaniach strasznie mieszkają straszni mieszczanie" - okazał się po prostu
odrobioną lekcją, marketingowym chwytem mającym przyciągnąć przed ekrany fanów
J.K. Rowling. Jakoś nie tego oczekiwałam od BBC.
Komentarze
Prześlij komentarz