Zagubieni w Storybrooke, czyli dlaczego warto zerknąć na "Once Upon a Time"
Dziś Dzień Kobiet oraz dzień, w którym zamierzam zrobić sobie prezent i zabrać się wreszcie do drugiej części sezonu jednego z moich ulubionych seriali. Ciężko nazwać to "guilty pleasure", bo nie czuję poczucia winy, niemniej wpis ten będzie analitycznym wyjaśnieniem, dlaczego mimo dawno skończonego przedszkola oglądam disneyowski serial o księżniczkach i książętach. No i to serial w sam raz na Dzień Kobiet, bo o Księżniczkach Disneya i Złych Królowych opowiada w naprawdę interesujący sposób.
Lana Parilla - właściwie to już powinno wystarczyć za uzasadnienie, dlaczego warto oglądać. |
Przyznam szczerze,
że do „Once Upon a Time” przystąpiłam po obejrzeniu, mniej więcej w tej
kolejności: True Blood, Homeland, Gry o Tron, Hannibala, House of Cards. Czyli
seriali, w których kibicuje się tym złym, w których zło jest na pierwszym
planie a dobro przemyka gdzieś po kątach, w których prawi giną jako pierwsi. No i w których scenarzyści wzbijają
się na wyżyny sztuki tworzenia fabuły i dialogów. Tymczasem „Dawno dawno temu”
to serial przy tych dziełach cukierkowy, lekko infantylny, prorodzinny, kojarzący się bardziej z
serialami sprzed lat niż z wiekopomnymi osiągnięciami sztuki telewizyjnej . Bliżej mu do „Tajemnicy Sagali” czy „Dr Quinn” niż do
wyżej wymienionych. Sama spotkałam się z nim po raz pierwszy w Portugalii,
dokąd trafiłam mniej więcej w trakcie premiery trzeciego sezonu. Tam jest zdaje
się znacznie bardziej popularny niż u nas – dość powiedzieć że nie dało się nie
zauważyć billboardów reklamujących kolejne odcinki, a zdjęcia bohaterów zdobiły
okładki gazet. Z ciekawości włączyłam portugalski AXN… no i wsiąkłam.
Naprawdę, przyzwyczajona do kibicowania i
nienawidzenia zarazem różnych Dexterów, Underwoodów, Lannisterów nagle dostałam
serial o ludziach dobrych i prawych, o których mimo to twórcy opowiadają w
sposób tak atrakcyjny, że mimowolnie zaczynamy kibicować wszystkim książętom i
księżniczkom, nawet jeśli momentami nas denerwują. No dobrze, nie tylko im –
czarne charaktery są tu tak czarne, że z jednej strony od razu przestajemy im
ufać, a zarazem na tyle skomplikowane, że… zaczynamy je rozumieć.
Pierwszy sezon jest o tyle fajny, że nie wiadomo jeszcze, czy wszystko dzieje się naprawdę, czy tylko w wyobraźni Henry'ego. A interpretacje przechylają się raz na jedną, raz na drugą szalę. |
„Na bohaterów bajek dla dzieci
zostaje rzucona klątwa. Przeniesieni do miasteczka Storybrooke prowadzą normalne
życie, nie pamiętając tego kim są. Uratować ich może tylko córka Śnieżki - Emma.”
– trzeba przyznać że punkt wyjścia jest wyjątkowo durny i pewnie gdybym zaczęła oglądanie od pierwszego, nie od trzeciego sezonu, mogłabym odpuścić. Ale jeśli przełknie
się i zaakceptuje tę wizję świata, to oglądanie staje się prawdziwą frajdą.
Twórcom udało się bowiem znaleźć złoty środek – serial jest na tyle familijny,
żeby móc go oglądać z dziećmi, a zarazem na tyle mroczny i skomplikowany, że
fani Hannibala Lectera mogą go oglądać bez nudy. Wszak stoją za nim ci sami
scenarzyści, którzy wcześniej stworzyli „Zagubionych”. Zaręczam, warto sięgnąć
przynajmniej po trzy pierwsze odcinki, żeby zobaczyć, z czym to się je.
Baśnie opowiedziane na nowo
Powiedzieć, że serial reinterpretuje
i opowiada na nowo znane baśnie, to trochę za mało. Po pierwsze, co
przynajmniej na początku dla nieobeznanych z tematem może być zaskakujące,
serial nie sięga po historie znane z baśni braci Grimm, tylko – i to wprost –
po wersje Disneya. Tak, mamy tu Śnieżkę, Bellę, Mulan, a nawet Annę i Elsę
takie, jak w filmach animowanych. Bella będzie miała swoją bibliotekę, Maleficen - charakterystyczne rogi, a Kristoff renifera. Oczywiście twórcy sięgają też po bardziej
krwiożercze wizje, ale głównie jednak cały czas bawią się nawiązaniami do
animacji. Dzięki temu dzieci mają księżniczki i smoki, a dorośli wracają do
dzieciństwa, jednocześnie uspokojeni, że przecież oglądają intertekstualną zabawę z widzem, a nie zwykłą bajkę.
Z drugiej strony to przekształcanie
bajek i baśni – i za to brawa – odbywa się dwutorowo. Z jednej strony mamy wersje „jak
było naprawdę” w świecie baśni. Tu twórcy dają prawdziwy popis wyobraźni.
Śnieżka staje na czele rewolucjonistów, wątku Księcia i jego
brata bliźniaka nawet nie jestem w stanie opowiedzieć, tak jest porysowany,
Czerwony Kapturek ma z Wilkiem więcej wspólnego niż się wydaje, a Piotruś Pan
okazuje się najgroźniejszym z demonów porywających dzieci. Z drugiej strony
natomiast – wskutek klątwy rzuconej przez Złą Królową – mamy te same postaci
odgrywające swoje role w naszym świecie – tyle że w krzywym zwierciadle.
Kopciuszek staje się pomocą domową porzuconą przez księcia, który zrobił jej
dziecko; Rumplestiltskin prowadzi lombard, Jiminy Cricket jest psychologiem, a
zamiast śpiącej królewny mamy pogrążonego w śpiączce księcia. A im dalej, tym
ciekawiej.
Wojownicze księżniczki i prorodzinne feministki
Tym, co przywiązuje nas do serialu są
jednak nie historie, a ich bohaterowie. Że ich pisanie wychodzi Kitsisowi i
Horowitzowi ponadprzeciętnie wiemy już z „Zagubionych”, wiemy też że lubią
żonglować retrospekcjami i wersjami alternatywnymi. Ale w tym serialu wyszły im
przede wszystkim rewelacyjne postaci kobiece, które w "LOST" raczej irytowały. Brak słów, żeby opisać co wyczynia
Lana Parilla z postacią Złej Królowej albo rozczulać się nad uroczą Ginnifer Goodwin w
roli Śnieżki (najbardziej przesłodzona postać, która o dziwo wcale mnie nie denerwuje).
Zresztą księżniczki, chociaż jakby nie było księżniczki Disneya, nie są tu
mimozami czekającymi na księcia i miłość od pierwszego wejrzenia i śpiewającymi z wróbelkami. Wspomniana wyżej
Śnieżka to szczególnie ciekawa postać – z jednej strony rewolucjonistka i
wojowniczka, która świetnie walczy na miecze i jeszcze lepiej wali z łuku, z
drugiej – ciepła mamusia dla której najważniejsza jest rodzina. Serial
udowadnia co poniektórym przeciwnikom feminizmu (a i niektórym zwolennikom, co
ciekawe), że kobiety mogą być zarazem niezależne i prorodzinne, że jedno nie
wyklucza drugiego. A oprócz tego mamy jeszcze Czerwonego Kapturka i Babcię,
ciekawą postać Mulan, naiwną ale stanowczą Belle, której trafiła się
najstraszniejsza Bestia z możliwych… Oczywiście nie jest też tak, że każda z
kobiet marzy tu o własnym kałasznikowie i chodzi na Manifę, będą więc i matki,
i słodkie idiotki, i nastolatki lekkich obyczajów. Co ciekawe, trafiają się
księżniczki bez książąt (Mulan, Ingrid, Elsa), ale nie ma książąt bez
księżniczek. Ciekawe, czyż nie? ;-)
Piękni książęta też tu są
Pomijając feministyczne rozważania,
możemy również zawiesić oko na facetach. To z tego serialu wystartował Jamie
Dornan, który ostatnio z pewnym zażenowaniem święci triumfy w roli Christiana
Greya. No i jest Hook, facet któremu do twarzy nawet w eye-linerze. Zresztą,
wszyscy książęta dostają tu swoje imiona, historie, które pominął Disney,
znacznie ciekawsze niż w oryginale. Twórcy wikłają ich w nietypowe trójkąty
(Mulan-Filip-Aurora, Regina-Robin Hood-Marion), nieustannie podgrzewają
atmosferę emocjonalną i sprawiają, że właściwie nie ma tam nudnej postaci, są
tylko mniej i bardziej ciekawe. A jeśli wydaje nam się, że wiemy już o jakiejś postaci wszystko, to dostajemy poświęcony jej odcinek i retrospekcje, które pokażą, że nic nie jest takie, jakie się wydaje.
Co tam książęta, jest Hook (Colin O'Donoghue). |
No i czarne charaktery
Oczywiście nie (tylko) dla
księżniczek i książąt warto oglądać ten serial – to też jak już wspomniałam, prawdziwy popis czarnych charakterów. Pierwszy sezon to jeden wielki popis Złej
Królowej/Pani Burmistrz, ale nieoczekiwanie na jeszcze ciekawszą postać wyrasta
Rumplestiltskin (mam nadzieję że dobrze napisałam to nazwisko…). Oboje to
postaci, które prą do przodu dosłownie po trupach i oboje mają swoje słabości,
które wrogowie chętnie wykorzystują. Ale jeśli tylko dotrwacie do sezonu
trzeciego, to dostaniecie chyba najlepszy wątek ze wszystkich, czyli Piotrusia
Pana, który okazuje się jeszcze mroczniejszy niż wspomniana wyżej para.
Tak, to ten pan rozbierał się w "Goło i wesoło". Robert Carlyle jako Rumplestiltskin. |
I wiele innych
Jak widać ja oglądam ten serial
głównie dla bohaterów, ale bardziej zagorzali serialomaniacy znajdą w tym o
wiele więcej. Twórcy – Kitsis i Horowitz – tak są bowiem przywiązani do swojego
pierwszego „dziecka”, że przez cały serial pojawiają się dziesiątki nawiązań do
Lost, począwszy od godziny na zegarze w Storybrooke, poprzez podobne sceny, aż
do najbardziej oczywistych znajomych twarzy aktorów. Nie jestem aż taką fanką,
ale parę „easter eggów” udało mi się wyłapać. Do tego dochodzi wspomniana już konstrukcja odcinków, opierająca się na retrospekcjach, flasbackach, flasforwardach, narracji równoległej i podróżach w czasie.
Oczywiście w tej beczce miodu musi
znaleźć się i łyżka czegoś bardziej gorzkiego. Obok perełek zdarzają się niektóre
sceny koszmarnie nakręcone, w których aktorzy, zamiast robić cokolwiek, mają tendencję do ustawiania się w szeregu
i recytowania swoich kwestii jak na szkolnej akademii. Również miłośnicy
efektów specjalnych nie mają tu czego szukać - po pierwszym odcinku zastanawiałam się, czy to niski budżet, czy to tak miało być? Niemniej w pewnym momencie przyzwyczaiłam się do wyrywania z piersi migoczących serc i znikania wśród oparów fioletowego dymu i zaczęłam zwracać uwagę na coś zupełnie innego.
Pierwsza część czwartego
sezonu, pomimo uroczych wątków z "Krainy lodu" zbyt często kręciła się w kółko, a twórcy tak się zachłysnęli
możliwością wykorzystania bohaterek tej animacji, że zapomnieli o innych i zostawili je samym sobie. Ale
mimo to i tak daję Storybrooke kredyt zaufania i nie mogę się doczekać
kolejnych odcinków. Zobaczymy. Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet dla wszystkich Księżniczek i Złych Królowych!
Komentarze
Prześlij komentarz