A teraz szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu - "Saga Wikingów"



"Kochają ich kobiety, lękają się wrogowie" - głosi napis na plakacie reklamującym "Sagę Wikingów". Nie dajcie się nabrać. W filmie jest jedna kobieta, która nikogo nie kocha, a wrogowie wcale się ich nie boją - wręcz przeciwnie, to właśnie Wikingowie są tu zwierzyną łowną. Jednak mimo że dostałam zupełnie inny film niż się spodziewałam, muszę przyznać, że świetnie się bawiłam - uśmiech właściwie nie schodził mi z twarzy, a momentami wręcz płakałam ze śmiechu. Tylko że chyba nie taki cel chcieli osiągnąć twórcy tej przezabawnej historii.

Mówiąc w skrócie, mamy grupę Wikingów - banitów, których statek rozbija się na wybrzeżu Szkocji. Aby jakoś utorować sobie drogę do osad swoich pobratymców, jako kartę przetargową biorą jako zakładniczkę córkę tamtejszego króla, który to w odwecie wysyła w ślad za nimi swoich najlepszych żołnierzy - specjalny oddział rodem z Karpat (!) - Czarne Wilki. Zaczyna się polowanie.

Główny bohater jest tak słodki, że dziwiłam się, czemu w kinie nie rozlega się chóralne "awwwwww" kiedy się uśmiechał.
Trzeba przyznać, że punkt wyjścia nie jest zły, a wręcz byłam ciekawa, co wydarzy się dalej. Tylko że twórcy - być może obawiając się, że w międzyczasie wygaśnie popularność serialu "Wikingowie" sklecili film na kolanie, zupełnie nie przejmując się logiką scenariusza, montażem, kostiumami czy doborem odpowiednich aktorów. Problemy zaczynają się już na początku, gdy poznajemy naszych wojowników. Nic o nich nie wiemy - śladowe oznaki osobowości posiadają główny bohater i jeden z jego towarzyszy, poza tym twórcy nie robią nic, żeby jakoś zarysować postaci, zróżnicować je, pozwolić widzom ich polubić czy chociaż zrozumieć ich motywacje. Aktorzy zostali dobrani mocno niefortunnie, a ich charakteryzacja i kostiumy wyglądają jak kiepskiej jakości cosplay. Moim faworytem był zdecydowanie grający Bovarra Anatolle Taubman (swoją drogą całkiem niezły aktor z niezłą charyzmą), który z dziwacznie przyciętym wąsikiem (zapewne ostatni krzyk mody w Karpatach) przypominał bardziej listonosza niż wojownika, a już zupełnie nie nadawał się na czarny charakter. 

Czarny charakter musi mieć czarne zwierzątko.
Gra aktorska wyciska z oczu łzy śmiechu i rozpaczy. Bohaterowie grają na nutach tak wysokich, że zamiast emocji powodują rozczulenie. Film - koprodukcja niemiecko-szwajcarsko-południowoafrykańska - jest obrazem tego, jak przeciętny widz wyobraża sobie Wikingów. Co drugą scenę mamy więc "URRAAA" i wytrzeszcz oczu, a aktorzy pokazują, jak bardzo są męscy poprzez chrząkanie, spluwanie i dyszenie z wysiłku, ewentualnie siadanie na kamieniu w rozkroku. Oprócz tego mamy też postać chrześcijańskiego mnicha (Ryan Kwanten, czyli Jason z "True Blood"), który jednak najwyraźniej zamiast w szkockim opactwie wychował się w Shaolin. Do tego czarny aż do granic czarny charakter, grany spazmatycznie przez Eda Skreina - czegóż mogą chcieć więcej miłośnicy złych filmów. Aktorom pomaga scenariusz - jest tak uroczo naiwny, że niektóre sceny sprawiają, że ręka sama wędruje w okolice czoła. Dialogi rozczulają nieporadnością ("nie wszyscy poganie są źli") albo brzmią dziwnie współcześnie ("he's crazy for Valhalla, man" - dobrze, że tłumacz napisów nie przetłumaczył tego na "ziom") a niektóre sceny są niezamierzenie zabawne. Przykładowo (SPOILER) czarny charakter topi głównego bohatera w bagnie. Szamotanina, bohater pogrąża się aż po głowę, po czym... wstaje i okazuje się, że błoto sięga zaledwie do kolan. Albo scena na moście... nie, nie będę nic pisać, sami obejrzyjcie scenę na moście i zwróćcie uwagę, czy przypadkiem coś nie jest z nią nie tak. Do tego jeśli liczycie na to, że zarysowane na początku wątki księżniczki, mnicha czy "złego" Wikinga jakoś się rozwiną, a opowiadane przez nich historie będą mieć znaczenie albo że między głównym bohaterem a księżniczką rozwinie się jakieś głębsze uczucie... no cóż, lepiej na to nie liczcie.

Crazy for Valhalla, man.
Najbardziej jednak szwankuje w filmie montaż. Nie jestem ekspertem i nie widzę, gdy błędy tkwią w detalach, ale "Saga Wikingów" tak bardzo obrazuje, jak NIE NALEŻY montować, że powinien być pokazywany w szkołach filmowych w celach edukacyjnych. Nie zgadzają się pory dnia i odległości, kwestia rozciągającej się czasoprzestrzeni między konnym pościgiem a bohaterami uciekającymi przed nim na piechotę to wielka zagadka, w niektórych scenach brakuje postaci, a w niektórych jest ich za dużo, jakby zostały przez pomyłkę przeniesione z innej części filmu. Czy naprawdę nikt nie obejrzał tego filmu po zmontowaniu?

"Saga Wikingów" to film kuriozalny i niepotrzebny, marnujący ciekawy temat, ale to również jeden z tych filmów "tak złych, że aż śmiesznych". Jest źle napisany, źle sfilmowany, źle zagrany - ale wcale źle się go nie ogląda. Wręcz przeciwnie - uśmiałam się bardziej niż tydzień wcześniej na "Avengersach". No dobrze, nie takie były zamierzenia twórców, ale ja naprawdę bawiłam się świetnie. Ale jeśli szukacie ciekawej, niesztampowej opowieści o Wikingach z elementami fantasy, sięgnijcie lepiej po "Jak wytresować smoka"...

Komentarze

Copyright © Bajkonurek