Królestwo za redaktora, czyli "Feblik" Małgorzaty Musierowicz
Jestem jedną z tych egzaltowanych czytelniczek, które wychowały się na powieściach dwóch MM, czyli Lucy Maud-Montgomery i Małgorzaty Musierowicz. O ile jednak do "Ani z Zielonego Wzgórza" nie robiłam podejścia od ładnych parunastu lat, o tyle do "Jeżycjady" wciąż wracam, chociaż z "Szóstej klepki" wypadają już kartki, a "Opium w rosole" po zalaniu kompotem wygląda mało estetycznie. Ale chociaż po każdą kolejną część cyklu biegnę zaraz po premierze z wywieszonym jęzorem, o tyle niestety muszę przyznać, że od pewnego czasu nowe książki nie dorównują tym sprzed lat i wcale nie jest to wina mojego dorastania i wyrastania z powieści dla dziewcząt.
Jestem bardzo ciekawa, jak na "Feblika" zareagowałaby osoba, która nigdy w życiu nie słyszała o Jeżycjadzie. Książka to bezpośrednia kontynuacja "Wnuczki do orzechów", stąd osoby niezorientowane w serii mogą mieć problemy z załapaniem, kto jest kto i dlaczego. To jedna z większych wad tej książki. Starsze części zazwyczaj wprowadzały główną bohaterkę w taki sposób, że znajomość poprzednich tomów nie była potrzebna, choćby nawet postać w nich się pojawiała. Tymczasem od pewnego czasu, niestety, "Jeżycjada" zmieniła się w odcinkową telenowelę o rodzinie Borejków, która - początkowo równie kochana jak rodzina Muminków - powoli zmienia się w swoją własną karykaturę.
No i właśnie - niby mamy zupełnie nową bohaterkę, Agnieszkę, artystkę, która robi farby z płatków kwiatów, wychowuje się z matką alkoholiczką i nadekspresywną siostrą... ale tak naprawdę gdzieś od jednej czwartej książki bohaterka przestaje się odzywać w znaczących kwestiach, a głos przejmuje Ignacy Grzegorz Stryba z rodu Borejków. Bohater, którego na przestrzeni całej sagi mieliśmy okazję obserwować od urodzenia (chciałam napisać od poczęcia, ale samo poczęcie rzecz jasna nie zostało pokazane ;)), Był już nieprzeciętnie zdolnym przedszkolakiem, kujonowatym donosicielem z podstawówki, zahukanym poetą z gimnazjum i odkrywającym swoją siłę, a wręcz męskość licealistą. Teraz - po tych wszystkich przemianach (dość wiarygodnych swoją drogą, ileż to młodych geniuszy hołubionych przez rodziców zostaje w szkole nielubianymi kujonami w garniturkach?, ale zarazem sprawiających wrażenie, że autorka sama nie wie, jakim charakterem obdarzyć tę postać) Ignaś jest wciąż nieśmiałym i gapowatym studentem. Jednak na przestrzeni książki będzie mógł pokazać i zdecydowanie, i wykazać się encyklopedyczną wiedzą.
No właśnie... wszechwiedzący Ignacy Grzegorz Stryba, który ma coś do powiedzenia o każdym zabytku Poznania i okolic oraz kwestiach moralnych wydaje się wyjęty z jakiejś powieści Verne'a, i to tej która nie za bardzo mu wyszła. Taki typ profesorka, który co otworzy usta, to wyrzuci z nich tonę wiadomości. O ile w dziewiętnastym wieku można było zafascynowanemu wiedzą Verne'owi wybaczyć, o tyle Małgorzata Musierowicz naprawdę przesadziła. Smutne, bo jakoś w starszych powieściach autorka umiała przekazać swoją erudycję w sposób mało inwazyjny (a jednak skuteczny - ile książek przeczytało się, bo ich tytuły pojawiły się w "Jeżycjadzie" albo "Frywolitkach"?).
Ale pal sześć fabułę i bohaterów. Z tą książką jest coś nie tak pod względem czysto redakcyjnym. Sprawia wrażenie, jakby nikt nie przeczytał jej po napisaniu i niestety, moje redaktorskie serce krwawi przy czytaniu pewnych fragmentów. I nie, nie chodzi o literówki czy błędy ortograficzne, tylko o samą kompozycję i sposób napisania.
Czytając książkę, miałam wrażenie, jakby obie części ("Feblik" i "Wnuczka do orzechów") miały być w pierwotnym zamiarze jedną powieścią, ale coś wydarzyło się po drodze i zostały rozbite na dwa tomy. Wskutek czego niektóre wydarzenia w obu książkach pozostają bez komentarza, wyjaśnienia czy wytłumaczenia. Dlaczego na przykład jeden z bohaterów nagle pojawia się w domu zakrwawiony? I nie ma ani słowa reakcji ani ze strony bohaterów, ani autorki? O co chodzi z chłopcem wyłaniającym się z lasu na rowerku (i o co chodziło z nim w poprzednim tomie?)? Do tego niektóre wyjątkowo męczące fragmenty służą... wyjaśnieniu błędów z poprzedniego tomu albo jakichś internetowych sporów Autorki, których nie śledzę na bieżąco (aczkolwiek wiem, że są - ale nie wszyscy czytelnicy to wiedzą i mogą poczuć się zdezorientowani).
Również sama konstrukcja powieści trzeszczy w szwach i sprawia wrażenie, jakby zabrakło redaktora, który spytałby autorkę o punkty kulminacyjne, motywacje bohaterów, znaczenie niektórych scen. Cała powieść jest bowiem ekspresowym romansem zbudowanym wokół wspólnych prób dostarczenia dzbana dla bogaczy z Sołacza. O ile w zakochanie się w sobie młodych studentów można uwierzyć, o tyle w to że po trzech dniach Ignacy przedstawia już Agnieszkę jako swoją narzeczoną, jest kompletnie oderwane od rzeczywistości. Podobnie jak opresyjne wręcz zachowania niegdyś sympatycznych Gabrysi, Idy i ich matki, które myślą wyłącznie o tym, jak swoich synów/wnuków ożenić, dopatrując się podtekstów w każdym geście ich dziewczyn (scena z oceną przyszłej synowej poprzez jej zachowanie podczas gry planszowej przyprawiła mnie o ciarki).
Najgorsze jednak jest to, że to nie jest zła książka. To książka, która wciąż przenosi nas do tego miłego świata, w którym ludzie dużo czytają, a przy jedzeniu pysznych rzeczy przerzucają się cytatami z klasyków. Tyle że - nie wiem, dlaczego, czy bardziej z winy autorki, czy z wydawnictwa - ktoś albo bał się sprzeciwić Twórczyni i popracować z nią nad tekstem, albo też wydawnictwo postanowiło w ogóle oszczędzić na redakcji. Wskutek czego powstało dzieło wyłącznie dla największych fanatyków "Jeżycjady". Do których chyba niestety przestałam się zaliczać.
Komentarze
Prześlij komentarz