Świąteczna melancholia, czyli dlaczego kolędy muszą być takie smutne
Niemal dokładnie pół roku temu pisałam o strasznych kołysankach i wpis okazał się jednym z chętniej czytanych na blogu, głównie dzięki (niechcący) idealnie sprofilowanym słowom kluczowym ;) Tymczasem idą święta i aż się prosi, żeby podobny wpis napisać o kolędach, które zresztą bardzo często również są kołysankami. Problem w tym, że o ile na kołysanki zdążyłam się przez te lata uodpornić, o tyle niestety na smutek i melancholię zawartą w kolędach - już nie, mam do większości z nich bardzo emocjonalny stosunek i nigdy nie wiem, czy w te święta łezka popłynie mi przy "bo uboga była, rąbek z głowy zdjęła"*, czy bardziej patriotycznie przy "podnieś rękę, Boże dziecię, błogosław ojczyznę miłą".
Najgorsze, że idąc tym tropem, współcześni twórcy kolęd (a przodują w tym zwłaszcza autorzy i wykonawcy poezji śpiewanej) postawili sobie za cel sprawienie, by ich utwory wyciskały jak najwięcej łez. Zamiast radości z Bożego Narodzenia eksploatowane są więc tematy braku miejsca w Betlejem, rzezi niewiniątek, samotności, pustki w sercu, śmierci, nieobecności przy świątecznym stole tych, których kochamy. Nawet jeśli mamy wesołą, optymistyczną melodię, to w tekście ktoś może np. płonąć żywcem ("Kolęda miłości" Jarosława Jara Chojnackiego, którego naprawdę swoją drogą uwielbiam). Z kolei jako alternatywę wśród współczesnych świątecznych utworów mamy landrynkowe piosenki, będące kolejnymi klonami "Last Christmas" i "Jednego dnia w roku".
Dzisiaj wybrałam się do Empiku na ostatnie przedświąteczne prezentowe zakupy. Chciałam kupić prezent dla Mamy - nową płytę z kolędami Preisnera, bo ta stara "Moje kolędy na koniec wieku" została już niemal kompletnie zarżnięta wskutek słuchania od kilkunastu lat w okresie świątecznym. Wzięłam płytę do ręki i odłożyłam. Płyta zawierała bowiem kolędę o mocno przerażającym tytule "Przybieżeli pastuszkowie na grób". PRZYBIEŻELI. PASTUSZKOWIE. NA. GRÓB. Co prawda cechą charakterystyczną mojej Mamy jest zachwycanie się smutnymi piosenkami i filmami (pisałam już o tym we wspomnianym tekście o kołysankach), ale jakoś ten grób wydał mi się mało stosowny w prezencie świątecznym (Mamo, wesołych świąt, dużo uśmiechu przy słuchaniu kolęd i yyy... tylko nie patrz na tytuły). Ja rozumiem, że najsłynniejsza kolędowa płyta Preisnera
No ale muszę to wyznać mimo całego zgrywania się na dystans i ironię - na mnie to działa. Są takie kolędy, zarówno tradycyjne jak i współczesne, które wyciskają ze mnie potoki łez, dlatego lepiej nie śpiewać i nie słuchać ich ze mną przy świątecznym stole. Jest ich znacznie więcej niż te wymienione, ale na youtubie nie mogłam niestety znaleźć adekwatnych do tematu wykonań. Przykładowo, pierwszą z kolęd, "Nie było miejsca dla ciebie" upodobały sobie zaprogramowane na wyciskacze łez najmłodsze zwyciężczynie "Mam talent" (niestety, małe dziewczynki śpiewające głosem z głębi trzewi "Dziwny jest ten świat" to coś, czego się śmiertelnie boję, w ich wykonaniu ta kolęda sprawia wrażenie ostatniej pieśni przed egzekucją). Z kolei bardzo ładne wykonanie Basi Gąsienicy-Giewont, którą strasznie polubiłam po "Rapsodii z Demonem" ilustrowane jest w youtubowej wersji - jakże adekwatnie - zdjęciami obozów koncentracyjnych. Ta kolęda i tak jest smutna, naprawdę nie trzeba dodawać jej efektów specjalnych. Stąd wersja w aranżacji Golec uOrkiestra.
1. Nie było miejsca dla ciebie (sł. O. Mateusz Jeż, muz. O. Józef Łaś)
Jeśli chodzi o tradycyjne kolędy, to ta przyprawia mnie o łzy w dowolnym wykonaniu. Chyba najbardziej (zwłaszcza w pełnej wersji) uświadamia nam, jakie strasznie niesprawiedliwe było to Boże Narodzenie dwa tysiące szesnaście lat temu. Nie dość, że dla dziecka i jego matki nie było nigdzie miejsca, to jeszcze jakby nie było, w tak niegościnny sposób Boga przyjął świat, który tenże Bóg sam stworzył i na który przyszedł po to, żeby go zbawić. Apogeum mokrych oczu osiągam przy przedostatniej zwrotce, czyli
Gdy liszki mają swe jamy
i ptaki swoje gniazdeczka,
dla Ciebie brakło gospody,
Tyś musiał szukać żłóbeczka.
A konkretnie przy słowie "gniazdeczka". O, już płaczę.
2. Grudniowe noce (sł. Jadwiga Urbanowicz, muz. Maria Matuszewska)
Kolęda z lat osiemdziesiątych, autorstwa Jadwigi Urbanowicz. Po raz pierwszy - a jakże - usłyszałam ją jako kołysankę. No bo cóż może lepiej uśpić niż piosenka o dygocącym z zimna dzieciątku, idącym przez pola pokryte szronem, którego nikt nie chce wpuścić, chociaż dookoła "tyle tych domów i okien tyle" (tak, mniej więcej w okolicach tego wersu płyną pierwsze łzy).
3. Zima w Betlejem (sł. Agata Miklaszewska, muz. Zbigniew Preisner, wyk. Beata Rybotycka)
Preisner po raz pierwszy. Chyba najładniej opisana bożonarodzeniowa stajenka, bez epatowania biedą, samotnością i niepewnością jutra, za to poprzez przebłyski i skrawki zwyczajnego życia:
Trochę siana schowanego przez pasterzy na zimę,
Okruch chleba na stole, ślady wosku na świeczce,
Józef dłońmi osłania płomyk lampki oliwnej,
Matka Boska klęcząca nad dzieckiem.
Płakać zaczynam trochę później, przy słowach "trzej królowie niosą dary, pogodzeni na chwilę". W tym jednym zdaniu jest wciąż aktualne marzenie o tym, żeby w końcu królowie pogodzili się raz na zawsze.
4. Kolęda płynie z wysokości (sł. Jan Twardowski, muz. Pospieszalscy, wyk. siostry Steczkowskie i Arka Noego)
Jako że generalnie wzruszam się poezją księdza Jana Twardowskiego, to ta kolęda jest idealna. Melancholijne zwrotki i taki pozornie wesoły refren (w wykonaniu Arki Noego), a ja mam łezki w oczach mniej więcej w okolicy "i uczy miłości".
5. Kolęda dla nieobecnych (sł. Szymon Mucha, muz. Zbigniew Preisner, wyk. Beata Rybotycka)
Chyba najbardziej znana i najbardziej działająca na wyobraźnię kolęda z kultowej płyty Preisnera (pamiętam, że kiedy była kilkanaście lat temu dodawana do Gazety Wyborczej, to sprzedaż odbywała się pokątnie, po znajomości, szanse na zdobycie płyty bez koneksji istniały w moim miasteczku tylko dla tych, którzy, jak mój tata, ustawili się w kolejce do kiosku bladym świtem :) "Kolęda dla nieobecnych" porusza dosłownie wszystkie najczulsze struny w naszych sercach, bo - mam wrażenie - każdy ma jakiegoś nieobecnego, któremu chciałby ją zadedykować. W każdym razie ja zaczynam płakać już na początku...
Potrzeba tego świątecznego wzruszenia jest - mam wrażenie - w każdym spowodowana czymś innym. Czasem po prostu dopiero w wigilię udaje nam się zatrzymać po świątecznych przygotowaniach i nagle zdajemy sobie sprawę, że właśnie uciekł nam kolejny rok. Czasem zabraknie kogoś przy świątecznym stole. A czasem spojrzymy w kościele na dzieciątko w żłóbku i łzy same napływają do oczu. W te święta życzę Wam jednak zarówno chwil zadumy, jak i radości - ze spotkań z bliskimi, z rozmów z rodziną, a nawet z otwierania kupionych w świątyniach konsumpcjonizmu prezentów ;) A za rok postaram się napisać o wesołych kolędach ;)
A czego Wy słuchacie w Święta?
*Czy ktoś z Was również myślał kiedyś, że Matka Boska zdejmuje z głowy rondel? ;) Ja, kiedy w wieku lat kilku dowiedziałam się, że chodzi o "rąbek", nadal nie wiedziałam, co to takiego, jednak po obserwacji kartek świątecznych dokonałam triumfalnego odkrycia. Przez długi czas byłam więc przekonana, że Maria okrywa Jezuska swoją aureolą, co było przecież całkiem logiczne ;)
Komentarze
Prześlij komentarz