The heat is (still) on, czyli "Miss Saigon: School Edition" w Teatrze Studio
Kiedy w 2000 roku na deskach Teatru Muzycznego "Roma" wystawiono po raz pierwszy musical "Miss Saigon", wycieczka do Warszawy była dla mnie średnio osiągalnym luksusem. Co nie zmienia faktu, że strasznie marzyłam, żeby na niego pojechać... i nie pojechałam. Zostały mi fragmenty z TV nagrane na wideo, wycinki z "Vivy", pirackie libretto pozyskane nie pamiętam już skąd i wywiad z Tomaszem Steciukiem w "Przyjaciółce", a potem - fragmenty polskich i oryginalnych wersji na youtubie. Do tej pory pamiętam też jeden z pierwszych internetowych flejmów, jakie czytałam na rwanym szkolnym łączu, a dotyczący obsadzenia w roli Kim Natalii Kukulskiej.
A tu masz, Śródmiejski Teatr Muzyczny, piętnaście lat po polskiej premierze przygotował własną wersję. Co prawda była to "zaledwie" wersja School Edition, czyli spektakl w "łatwiejszej" wersji, na mniejszą scenę, ponoć również mniej wymagający wokalnie (tjaaa... jasne, dla mnie wersją łatwą byłoby gdyby teksty piosenek były recytowane :). Nagroda pocieszenia? A skądże znowu! Aczkolwiek sama nie wiem, czy bardziej wzruszyła mnie sama historia, czy fakt, że mogłam usłyszeć ulubiony musical na scenie. W każdym razie było warto.
Ktokolwiek wpadł na pomysł wystawienia Miss Saigon w Warszawie po raz drugi, zasługuje na wielkie pochwały. źródło wszystkich zdjęć: www.facebook.com/misssaigon2015 |
Sama historia opisana w musicalu ma swoją własną historię, drugie, a nawet trzecie dno. To z jednej strony musicalowa wersja opery "Madame Butterfly" Pucciniego, z drugiej - twórcę musicalu zainspirowała fotografia pochodzącej z Wietnamu kobiety, która żegna się ze swoim dzieckiem odlatującym do Stanów do ojca - amerykańskiego żołnierza. Zaś cała opowieść ma w sobie niezwykły dramatyzm i tyle emocji, że starczyłoby na kilka innych musicali. A czwarte dno to fakt, że spektakl w Teatrze Studio był również spektaklem charytatywnym - pieniądze zbierano na leczenie Włodka Kowalczyka, który współpracował przy realizacji pierwszej warszawskiej premiery musicalu.
Trochę mniej podobał mi się Mikołaj Kisiel jako Chris - trudno mi to sprecyzować, ale z całej obsady był chyba najbardziej "musicalowy", to znaczy, jakby to ująć, mniej grał, a bardziej śpiewał, przez co emocje w jego wykonaniu były nieco kiczowate. Niemniej - w miarę rozwoju akcji - całkiem nieźle udało mu się pokazać tę dziwną ambiwalencję postaci Chrisa, co do którego nie wiemy właściwie, czy jest draniem, który zostawił ukochaną z dzieckiem, wcześniej pośpiewawszy jej o łkającym saksofonie, czy też nieszczęśliwym chłopcem wciągniętym w wir wojny, w której nie chciał walczyć i zagubionym w późniejszym życiu.
Ale Chris Chrisem, Kim... Kim ;) a przecież i tak "Miss Saigon" ogląda się dla Szefa. Zdecydowanie - podobnie jak Tomasz Steciuk w inscenizacji Romy z 2000 roku - Maciej Dybowski kradnie dla siebie spektakl. W pierwszej scenie jeszcze bardzo zachowawczy, w miarę spektaklu rozkręca się tak, że "American Dream" w jego wykonaniu można by słuchać i słuchać. No i do tego ma świetny głos, z którym idą w parze umiejętności aktorskie - w piosenkach przechodzi od delikatności do szarży, czyli dokładnie tak, jak Szef robić powinien. W jego postaci odbija się w krzywym zwierciadle pokręcony los mieszkańców Wietnamu, absurd wojny, w której niekoniecznie
Tam jest Ameryka, Tam. |
Jeśli widzieliście wcześniej którąś z wersji "Les Miserables", musicalu również stworzonego przez Schönberga (dziesięć lat przed "Miss Saigon"), to zabawne jest, jak wiele podobieństw można między tymi dwoma spektaklami znaleźć. Postaci Thenardierów to przecież Szef w dwóch osobach, walka Fantine o Cosette przypomina walkę Kim o Tama, rozdarty między wojną a miłością Chris podejrzanie przypomina Mariusa, zamiast barykady na ulicach Paryża mamy nieprzebyty mur ambasady amerykańskiej. Trochę jakby kilka lat po "Les Mis" Schönberg próbował przywołać te same emocje.
No właśnie, po raz pierwszy oglądając "Miss Saigon" w należytej całości, mogę potwierdzić: to jeden z tych musicali, na które chodzi się nie tyle po to, żeby posłuchać wpadających w ucho piosenek i popatrzeć na kolorowe sceny taneczne, tylko po to, żeby poczuć emocje, które obecnie zarezerwowane są raczej dla kina. Bo jakoś tak się przyjęło, że jeśli teatr przeżywamy, a nie analizujemy, pisząc potem krytyczne recenzje przywołujące filozofię oświecenia i Arystotelesa, to... tak jakby... nie wypada. Tymczasem na musicalach Schönberga można sobie spokojnie popłakać, zapomnieć o całym świecie i wyjść z teatru z poczuciem takiego małego katharsis i... zaraz, czy przypadkiem nie Arystoteles właśnie ten motyw wymyślił?
Komentarze
Prześlij komentarz