Więcej niż film, czyli "Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy"
Powiedzieć, że "Gwiezdne wojny" to film, to trochę za mało. Nakręcona w latach siedemdziesiątych historia o Luke'u Skywalkerze, księżniczce Lei i Hanie Solo rozgrywająca się "Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce" sama właściwie stała się galaktyką, a wręcz wszechświatem kolejnych historii i nowych postaci, a do tego jakimś gigantycznym (również finansowym) imperium gadżetów, książek, komiksów, seriali, które przez prawie czterdzieści już lat wykwitły wokół filmów Lucasa. A z drugiej strony - jedną z tych alternatywnych rzeczywistości, do których chce się wracać i wracać, jeszcze raz i jeszcze.
No to wróciliśmy. Chyba nie było fana, któremu serce nie ścisnęło się, gdy na pokład Sokoła Millenium weszli Chewbacca i Han Solo ze słowami "Jesteśmy w domu". Bo nie da się ukryć, że J.J. Abrams, reżyser "Przebudzenia mocy" razem z pozostałymi twórcami filmu zrobili wszystko, żeby zabrać nas do tego samego świata, który poznaliśmy w dzieciństwie. Film jest zatem z jednej strony hołdem złożonym pierwszej trylogii Lucasa, a z drugiej - zupełnie nowym otwarciem.
Bohaterowie na miarę czasów
Nie ukrywam, to nie ciekawa historia sprawiła, że zapamiętałam "Nową nadzieję", tylko wykreowani w niej bohaterowie. Wiele aspektów filmu doceniłam dopiero po latach, na przykład to, że zachłyśnięta Hanem Solo w ogóle nie dostrzegałam, jaką fajną bohaterką jest Leia! "Przebudzenie mocy" idzie jeszcze o krok dalej, tworząc postaci skomplikowane, ale nie przekombinowane, na miarę naszych czasów.
Udało się - Finna polubiłam praktycznie od razu. |
Absolutnie zachwyciła mnie postać Finna. Jestem właściwie dość ortodoksyjnym (chociaż lepszym słowem byłoby "leniwym") fanem, bo poza kilkoma zrywami nigdy nie ciągnęło mnie do książek, komiksów i seriali z uniwersum "Gwiezdnych wojen" (no dobrze, oglądane do śniadania "Wojny klonów", w pewnym momencie naprawdę mnie wciągnęły, niestety równie szybko przestałam je oglądać). Natomiast fanfiki tworzyłam sobie w głowie od samego początku, a jednym z obowiązkowych elementów była w nich postać "Dobrego Szturmowca". Dlatego początek filmu, gdy podczas walki w jednym ze szturmowców odzywają się wyrzuty sumienia, oglądałam w absolutnym zachwycie, oto bowiem spełniały się moje największe fanowskie marzenia. Finn to w ogóle świetny bohater, postać z krwi i kości, obdarzona całym wachlarzem różnych cech, które paradoksalnie czynią go przez to niezwykle wiarygodnym. Finn to taki trochę everyman - odważny i tchórzliwy, zdolny zarówno do najwyższych poświęceń jak i do megalomanii (cudowna scena z generał Phasmą, gdy zachłystuje się władzą, jaką ma nad swoją dawną przełożoną). Cały ten koktajl sprawia, że od razu zaczynamy go lubić, a jego relacja z Poe Dameronem, "najlepszym pilotem Ruchu Oporu", chociaż zarysowana tylko pobieżnie (zbyt pobieżnie! czekam na wysyp fanfików!), jeszcze tej sympatii dla bohatera dokłada.
Rey - trochę grubymi nićmi szyta postać, ale chyba też się udało. |
Drugim obowiązkowym elementem moich fanfików była kobieta Jedi jako główny bohater, więc tu J.J. Abrams spełnił moje kolejne fanowskie marzenie ("Wojny klonów" to jednak nie to... ;)). Rey to również strasznie kochana postać, aczkolwiek w tym przypadku akurat momentami miałam wrażenie, że pisana z podręcznikiem Syda Fielda w ręce. Z tym, że zamiast "Save the cat" mamy "Save the robot". Cieszę się za to, że twórcy nie zrobili z niej całkowitej Mary Sue - Rey, mimo że od pewnego momentu kreowana na kolejnego wybrańca Mocy, idzie swoją własną drogą, waha się, popełnia błędy, łącznie z wypuszczeniem na wolność groźnych potworów z mackami. Jestem ciekawa, kim okaże się w kolejnych częściach, bo na sto procent się tego dowiemy. Córka Luke'a Skywalkera? To chyba byłoby trochę za proste...
Aha, wspomniałam coś o robocie. Droid BB-8 absolutnie skradł moje serce, podobnie jak wcześniej para RD-D2 i C3PO. Turlający się i popiskujący robocik miał więcej osobowości od Jar-Jar Binksa (oraz większości obsady drugiej trylogii, jeśli mam być szczera). I chociaż wiem, wiem, że to wszystko po to, żebyśmy kupowali kolejne gadżety, to szczerze mówiąc, trudno. Ile taki gadżet kosztuje?
Trochę z drżącym sercem czekałam, co takiego twórcy zaplanowali dla starych postaci. I tu naprawdę zachwyciło mnie to, co zrobili ze związkiem Lei i Hana Solo. Z jednej strony rozdzieleni przez tragedię, z drugiej - mimo upływu lat wciąż pełni czułości, to wciąż ci sami Leia i Han Solo, których pokochaliśmy. No i Chewbacca - który wciąż nie nauczył się innego poza swoim języka :)
Cóż można powiedzieć? "Jesteśmy w domu". Sniff. |
A jeśli chodzi o czułość, to mam wrażenie, że dawno nie widziałam filmu, który tak bardzo nie wykorzystywałby konfliktów między bohaterami i któremu... tak bardzo wyszłoby to na dobre. Chociaż aż się prosi o kilka porządnych kłótni, pozytywni bohaterowie "Przebudzenia Mocy" są dla siebie strasznie mili. Co się dzieje, gdy wszyscy dowiadują się, że Finn jest szturmowcem? Wielka awantura? Wyrzuty? "Jak mogłeś to przede mną ukrywać, nienawidzę cię?" Ano, nic z tych rzeczy. Rey przechodzi nad tym do porządku dziennego (ma w końcu ważniejsze kłopoty), a Leia zamiast przykładnie ukarać kłamcę, wyczuwa, że może jej się przydać. Han Solo, chociaż groźnie pokrzykuje, od razu przekonuje się do swoich pasażerów na gapę, a z Leią, chociaż wszystko wskazywałoby na wiszącą w powietrzu kłótnię i wymianę żalów i wyrzutów, odbywają szczerą, pełną czułości i głębokich uczuć rozmowę. I co ciekawe, brak konfliktu, zamiast irytować jako niewykorzystana dramaturgia, niezwykle tu pasuje. W końcu zamiast rzucać w siebie sprzętami, bohaterowie rozmawiają. Kto by pomyślał, jakie to ożywcze.
Mam też wrażenie, że po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna pojawił się na ekranie prawdziwie ciekawy czarny charakter, czyli Kylo Ren. Co zabawne, zupełnie nie takiego czarnego charakteru się spodziewałam. Jak większość fanów oczekiwałam kolejnego Dartha Vadera i początkowo wszystko na to wskazywało - dziwna maska, astmatyczny głos, ataki furii, gotowość do rozwalenia połowy wszechświata, "bo tak". Tymczasem Ren zdjął maskę i okazał się kimś zupełnie innym. Rozdartym, znerwicowanym nastolatkiem, którego zamiast ciemnej wciąż pociąga jasna strona Mocy. Zapatrzonym w Vadera (brakowało tylko notesiku z autografem) i świadomym, że ani trochę do niego nie dorasta, a swoje słabości nadrabiający krzykiem, furią i niszczeniem wszystkiego, czego się dotknie, byle tylko się z nimi nie zdradzić. Jego pojedynek z Rey, trochę kontrowersyjny (jakim cudem niewyszkolona Rey tak długo stawiała mu opór), odebrałam trochę na zasadzie pojedynku dwóch aspektów Mocy rządzącej w każdym z nich - kiedy tylko Ren tracił pewność siebie, walka przechylała się na korzyść Rey, i odwrotnie. Ciekawie zapewne będzie się też rysował jego konflikt z granym przez ależ-wcale-nie-wzorującego-się-na-Hitlerze Domhnalla Gleesona generałem Huxem.
Miecze, statki i lasery
Twórcy drugiej trylogii popełnili (poza wieloma innymi) jeden kardynalny błąd - za bardzo zachłysnęli się efektami specjalnymi. Wskutek czego wiele scen takiego "Ataku klonów" zestarzało się znacznie bardziej niż pierwsza trylogia. Widać, ze w "Przebudzeniu Mocy" Abrams i spółka zdecydowali się nie popełnić tego błędu - efekty specjalne nie dominują nad fabułą, tylko wspomagają samą historię. również użyta przez nich technika (makiety itp.) nawiązuje do epizodów IV-VI.
Tych nawiązań jest zresztą znacznie, znacznie więcej. Momentami miałam wrażenie, że znowu oglądam epizod IV, tylko nakręcony z całym bagażem współczesnego kina i możliwości, jakie daje. Czasem to wrażenie było pozytywne (wszystkie sceny, w których pojawiali się "starzy" bohaterowie), czasem jednak - nie do końca, zwłaszcza gdy poszczególne sceny były wręcz klonem tych z "Nowej nadziei", przez co całość robiła się mocno przewidywalna.
Moje mieszane uczucia co do samej historii łagodzi jednak świadomość, która towarzyszyła mi przez cały film - że oto oglądam dzieło stworzone przez fana dla fanów. Miałam poczucie, że praktycznie każdy aspekt opowieści ma sprawić radochę tym, którzy na "Gwiezdnych Wojnach" wyrośli. Zarazem jednak twórcy nie zapomnieli o widzach, którzy dopiero w ten świat wchodzą i napisali dla nich zupełnie nową baśń, zupełnie nowych bohaterów, z którymi mogą się identyfikować. "Przebudzenie Mocy", chociaż nie pozbawione wad, to świetne otwarcie zupełnie nowej opowieści.
I tylko gdzieś w głębi serca kołacze się ten żal, że znowu oglądam film, do którego pełnego zrozumienia trzeba znać inne filmy, i że moja radość wynika z tego, że zobaczyłam coś "znowu" a nie z tego, że doświadczyłam czegoś "po raz pierwszy". Co prawda czerpałam olbrzymią przyjemność z odkrywania kolejnych nawiązań, ale - podobnie jak w przypadku uniwersum Marvela - podejrzewam, że połowy z nich nawet nie dostrzegłam. I chociaż nie zmniejszyło to radochy z oglądania, ale chciałabym w końcu zasiąść na fotelu jako widz bez żadnej świadomości, co za chwilę obejrzę. I obejrzeć najlepszy film w życiu. Czy w ogóle jest to jeszcze możliwe?
Wcale nie Trzecia Rzesza. Wcale. |
Tych nawiązań jest zresztą znacznie, znacznie więcej. Momentami miałam wrażenie, że znowu oglądam epizod IV, tylko nakręcony z całym bagażem współczesnego kina i możliwości, jakie daje. Czasem to wrażenie było pozytywne (wszystkie sceny, w których pojawiali się "starzy" bohaterowie), czasem jednak - nie do końca, zwłaszcza gdy poszczególne sceny były wręcz klonem tych z "Nowej nadziei", przez co całość robiła się mocno przewidywalna.
Moje mieszane uczucia co do samej historii łagodzi jednak świadomość, która towarzyszyła mi przez cały film - że oto oglądam dzieło stworzone przez fana dla fanów. Miałam poczucie, że praktycznie każdy aspekt opowieści ma sprawić radochę tym, którzy na "Gwiezdnych Wojnach" wyrośli. Zarazem jednak twórcy nie zapomnieli o widzach, którzy dopiero w ten świat wchodzą i napisali dla nich zupełnie nową baśń, zupełnie nowych bohaterów, z którymi mogą się identyfikować. "Przebudzenie Mocy", chociaż nie pozbawione wad, to świetne otwarcie zupełnie nowej opowieści.
I tylko gdzieś w głębi serca kołacze się ten żal, że znowu oglądam film, do którego pełnego zrozumienia trzeba znać inne filmy, i że moja radość wynika z tego, że zobaczyłam coś "znowu" a nie z tego, że doświadczyłam czegoś "po raz pierwszy". Co prawda czerpałam olbrzymią przyjemność z odkrywania kolejnych nawiązań, ale - podobnie jak w przypadku uniwersum Marvela - podejrzewam, że połowy z nich nawet nie dostrzegłam. I chociaż nie zmniejszyło to radochy z oglądania, ale chciałabym w końcu zasiąść na fotelu jako widz bez żadnej świadomości, co za chwilę obejrzę. I obejrzeć najlepszy film w życiu. Czy w ogóle jest to jeszcze możliwe?
Komentarze
Prześlij komentarz