Kilka rzeczy, których kinomanowi do szczęścia potrzeba, czyli "Ave, Cezar" braci Coen


Trudno mi napisać jakąś bardzo konstruktywną i wyważoną recenzję "Ave, Cezar", bo strasznie mi się spieszy, żeby jak najszybciej podzielić się z Wami listą zachwytów nad filmem. Nie, nie jest to najlepszy film braci Coen, ale gwarantuję, że jeśli kochacie kino szeroko rozumianą miłością, to na pewno Wam się spodoba. "Ave Cezar", film zrobiony przez miłośników kina dla miłośników kina ma bowiem kilka elementów, którymi nie sposób się nie zachwycić.

[Bez spoilerów się nie obędzie]



Złote Hollywood

Tytuł "Ave, Cezar" poza bycia tytułem filmu w filmie (uff...), jest bardzo znaczący. Nie wiemy dokładnie w którym roku rozgrywa się akcja filmu, ale jesteśmy się w stanie domyślić, że to piękna Złota Era Hollywood, gdy ruchomymi obrazkami rządziły wielkie studia, wielkie produkcje i wielkie gwiazdy. Prawdziwe Imperium, przy którym imperium rzymskie mogło się schować - oni rządzili zaledwie ludźmi, władcy Hollywood władali ich snami. Filmy noir, biblijne superprodukcje, pełne statystów widowiska, klasyka horroru, musicale - to wszystko rodziło się właśnie wtedy.

Co prawda żaden z fikcyjnych filmów pokazanych w "Ave, Cezar" nie jest filmem noir, ale scena ze Scarlet Johansson jak najbardziej się na taki film nadaje.
 Bracia Coen doskonale portretują tę epokę, równocześnie kreując swego rodzaju alternatywną rzeczywistość - niektóre nazwiska należą co prawda do realnych postaci, ale całość jest spowita mgiełką absurdu i nierealności. Dzięki temu nie muszą trzymać się faktów i mogą pozwolić sobie na jazdę bez trzymanki, na przykład na wątek porwania wielkiej gwiazdy, którą gra...

George Clooney w stroju rzymskiego legionisty

Doskonały lek na zimową chandrę to spojrzeć na Clooneya w spódniczce. Aktor zdecydowanie zbyt długo męczył się w roli dyżurnego przystojniaka Hollywood, na szczęście na jego drodze znaleźli się bracia Coen ze scenariuszem "Bracie, gdzie jesteś" i potem jakoś poszło. Facet ma naprawdę wielki talent komediowy - bez szarżowania potrafi rozśmieszyć widza samym ruchem brwi. Z kolei jego rola w fikcyjnym filmie "Hail, Caesar" ma w sobie trochę z "Ben Hura", trochę ze "Spartakusa" i trochę z innych wielkich płaszczowosandałowych hollywoodzkich produkcji.

Gdy ktoś porywa cię z planu i przykuwa do leżaczka, to wiedz że coś się dzieje.
W swojej powadze Clooney jest naprawdę przezabawny. Ale nie tak zabawny, jak...

Ralph Fiennes próbujący nauczyć roli Aldena Ehrenreicha

Młody aktor, do tej pory grający w westernach, decyzją studia zmienia emploi, co nie do końca mu wychodzi. To w ogóle bardzo fajny wątek, bo Hobie Doyle (w tej roli Alden Ehrenreich) mógłby być aroganckim bubkiem z Teksasu, który podczas wytwornych imprez pokazuje brak obycia. Tymczasem będzie zupełnie inaczej... Ale wcześniej będzie musiał przejść chrzest bojowy w bardzo wyrafinowanej produkcji tak różnej od westernów jak tylko to możliwe. Gdybyż to było takie proste...



Channing Tatum

Gdyby kilka lat temu ktoś mi powiedział, że w ciągu trzech dni zobaczę występ Channinga Tatuma u braci Coen i Quentina Tarantino, to pewnie uznałabym to za dobry żart. Tymczasem nie dość że "Magic Mike XXL" okazał się znacznie lepszym filmem, niż zapowiadał to trailer, to jeszcze facet pnie się coraz wyżej i do tego pokazuje spory talent komediowy. Oraz, oczywiście, taneczny.
To naprawdę nie jest scena z trzeciej części "Magic Mike'a".


Komunistyczni scenarzyści

Koledzy scenarzyści i koleżanki scenarzystki, czy podczas Waszej pracy nad filmami i serialami nie mieliście czasem ochoty porwać jakiegoś producenta, który daje Wam uwagi do uwag, albo aktora, który bezczelnie zmienia Wam tekst? Przecież to wy wymyśliliście całą historię! Co prawda w "Ave Cezar" motywacja scenarzystów jest nieco inna, ale liczy się fakt. No i teoria, że istnieje gdzieś w Hollywood "grupa trzymająca władzę", która w ramach dywersji przemyca do filmów ukryte komunistyczne treści to pomysł tak absurdalny, że jak ktoś w ogóle mógł wpaść na coś takiego... A nie, wróć. Zdaje się, że jednak ktoś wpadł...

Dialogi

Wspomniałam już o scenie z "Would that it were so simple", ale właściwie każda ze scen nadawałaby się na to, żeby wyciąć ją i odtwarzać do znudzenia. Tu akurat mam największy problem z filmami braci Coen - że często mamy do czynienia z genialnymi scenami, ale nie zawsze składają się one na genialny film. Ale w przypadku "Ave, Cezar" jestem w stanie im to wybaczyć. Zwłaszcza za cudowną scenę, w której główny bohater próbuje uzyskać od przedstawicieli różnych religii, czy nowa superprodukcja nie urazi żadnych uczuć religijnych.

Eddie Mannix - człowiek od wszystkiego.

No dobrze, powiedzmy to sobie szczerze: nie zamierzam kłamać, że załapałam wszystkie nawiązania i mrugnięcia okiem, obecne w filmie w każdej scenie a nawet w poszczególnych ujęciach. Ale nawet to, co udało mi się dostrzec, wystarczyło mi, żeby świetnie się bawić. Niemniej nie da się ukryć, film bywa momentami dość hermetyczny i oczekuje od widza pewnej wiedzy na temat Hollywood. Czuję, że nie mam nawet połowy takiej wiedzy, co nie przeszkadzało mi w oglądaniu. Wydaje mi się jednak, że produkcja braci Coen może być również świetnym początkiem, żeby zachęcić część oglądających do sięgnięcia również po te filmy, do których nawiązuje. W końcu nie każdy rodzi się ze znajomością klasyki i dla każdego przygoda z kinem rozpoczyna się inaczej. Czemu impulsem do obejrzenia "Ben Hura" nie miałby być Clooney w spódniczce"

Komentarze

Copyright © Bajkonurek