Po stronie Marvela, czyli "Kapitan Ameryka. Wojna bohaterów"



Kiedy opadł już pył po tłumach szturmujących kina w dniu premiery "Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów" na placu boju nieśmiało pojawiłam się ja. Niezwykle trudno było przez tydzień omijać wszelkie recenzje, spoilery i analizy. A dość zależało mi na tym, żeby do filmu podejść w miarę ze świeżym okiem, bo po pierwsze byłam uprzedzona po ostatnich "Avengersach", a po drugie - wciąż w pamięci miałam kiepski jak nie wiem co "Batman v Superman", opierający się na tym samym schemacie. Zwłaszcza z tego drugiego powodu trudno mi było podczas wyczekiwanego seansu uniknąć porównań - zapewne tak jak każdemu, kto widział oba filmy. Trudno więc powiedzieć, że napisałam recenzję - jeśli już trzymać się szkolnej terminologii, to będzie to wypracowanie na temat "Porównaj ze sobą filmy Zacka Snydera i braci Russo i wytłumacz, jakim cudem jednym wyszło, a drugim nie".

UWAGA: Mogą się trafić spoilery.



Marvel kontra DC

Tak, to dość dziwna sytuacja, zwłaszcza dla widza, który nie do końca ogarnia różnice między dwoma potentatami na rynku komiksów i komiksowych ekranizacji: w ciągu miesiąca do kin wchodzą dwa filmy o niemal identycznej tematyce, jaką jest konflikt między znanymi superbohaterami. Z których to bohaterów jeden stylizowany na amerykańskiego herosa, a drugi to lekko zblazowany mulitimilioner zmagającymi się z traumami młodości i poczuciem odpowiedzialności. Ba, w obu filmach mamy bardzo podobny początek będący zarzewiem akcji, czyli gdzieś w Afryce ktoś handluje bronią i czymś jeszcze przy okazji. Wyliczać dalej? Różnica tkwi jednak w tym, że tam gdzie Zack Snyder w swoim "Batman v Superman" koncertowo wszystko spieprzył, tam bracia Russo wycisnęli z historii wszystko, co się dało, żeby stworzyć porządny scenariusz i porządny film.

Avengersów jest w filmie cała masa, ale jakoś każdy z nich pozostaje w naszej pamięci.
 Tuaregowie czy Wakanda

Weźmy choćby ten wspomniany początek: Tam gdzie Superman wyrusza w zupełnie nieprzemyślaną misję przeciwko pojawiającym się ni z gruszki, ni z pietruszki Tuaregom, tam Kapitan Ameryka wraz z młodymi stażem Avengersami zadziera niechcący z mieszkańcami Wakandy. Obie misje kończą się niewinnymi ofiarami i prowadzą zaniepokojonych polityków do debat na temat kontroli nad superbohaterami. O ile jednak motyw w filmie Snydera jest idiotyczny (po co w ogóle była tam Lois Lane, czemu w ogóle Tuaregowie - pewnie inne narody posądzone o terroryzm mogłyby się obrazić, a Tuaregów jest w sumie mało, więc...), o tyle tu mamy dynamiczną scenę, w której wszystko ma znaczenie, łącznie z Wakandą, a każde ujęcie mówi nam coś o bohaterach, ich charakterach i emocjach, jakie nimi kierują.

Ludzie i marionetki

No właśnie, bohaterowie. Przyznam, że trochę się obawiałam, że co za duże to niezdrowo. Właściwie "Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" mógłby się nazywać "Avengers 3", bo po pierwsze jest bezpośrednią kontynuacją "Czasu Ultrona", a po drugie, bohaterów z uniwersum mamy aż dziesięciu, jeśli dobrze liczę, w tym takie indywidualności jak Ant-Man czy pojawiający się po raz pierwszy Black Panther i Spiderman. Na szczęście miło się rozczarowałam. Snyder, mając do dyspozycji tylko dwóch protagonistów i na doczepkę jakąś tam Wonder Woman nie postarał się, by nadać ich działaniom jakiś scenariuszowy sens, pogłębić ich relację czy relacje z postaciami drugoplanowymi. Tymczasem bracia Russo, mimo tłumu na ekranie, dali każdej z postaci szansę na zaprezentowanie się, pokazanie swoich ludzkich cech, słabości, lęków (tak, nawet Vision je ma). Szczególne brawa należą się wprowadzeniu Spidermana jako początkującego superbohatera, który może stanąć ramię w ramię ze swoimi idolami, o ile nikt nie powie o tym jego cioci. Jak bardzo różni się to podejście od Snyderowskiego, który członków przyszłej Ligi Sprawiedliwości wprowadza na zasadzie easter eggów zrozumiałych tylko dla fanów komiksów - dla zwykłego widza Aquaman czy Flash będą tylko filmikami na youtubie.

Wątek Kapitana Ameryki i Bucky'ego pod względem chemii między bohaterami bije na głowę wszystkie amerykańskie komedie romantyczne.
Podejście braci Russo, stawiające na "uczłowieczanie" nieludzkich bohaterów ma wiele zalet - po pierwsze, pomaga konsekwentnie budowanemu MCU, gdzie bohaterowie nie istnieją w próżni, ale nawiązują ze sobą relacje, sprawić że dla widzów i fanów komiksów Iron Man czy Black Panther stają się dobrymi znajomymi. Po drugie - mimo że kolejne sceny rozwijają znane fanom Marvela postaci o określonych życiorysach i charakterach, pozwalają polubić bohaterów również tym, którzy wchodzą do uniwersum po raz pierwszy. Oczywiście, niektóre sceny mogą wydać się niezrozumiałe dla przeciętnego widza, ale nie ma takich irytujących przerywników jak wątek Thora w "Czasie Ultrona".

Konflikt tragiczny

Po trzecie, przez to, że lubimy bohaterów, zupełnie inaczej postrzegamy konflikt między nimi. Rozumiemy racje obu stron, trudno nam kibicować tylko jednej z nich, zwłaszcza gdy poszczególni bohaterowie sami mają wątpliwości. Cała natura konfliktu jest zresztą przedstawiona bardzo głęboko - mamy tu i politykę i psychologię: przyjaźń, emocje, lęk przed odpowiedzialnością i poczucie odpowiedzialności. Zazwyczaj filmy superbohaterskie można było sprowadzać do walki dobra ze złem - przeciwko superbohaterowi stawał inteligentny czarny charakter i grupa jego tępych pomagierów, których nie żal skrzywdzić. Tu zresztą widzę jedyną wyższość filmów DC nad Marvelem - temu drugiemu brak zapadających w pamięć czarnych charakterów jak Joker, Bane czy Lex Luthor. Niczego nie odmawiając Ronanowi ze "Strażników galaktyki" czy Ultronowi, Marvel tak bardzo stawia na fajnych, skomplikowanych psychologicznie protagonistów, że w walce o wyobraźnię widza ich wrogowie przegrywają z kretesem (wyjątkiem jest Loki, ale chyba tylko ze względu na świetną rolę Toma Hiddlestona).

Daniela Bruhla, hiszpańsko-niemieckiego aktora lubię od czasów "Good Bye, Lenin" i "Edukatorów" i chociaż nie wygląda jak typowy czarny charakter z komiksów (z drugiej strony... jak właściwie wygląda typowy czarny charakter z komiksów?), to udaje mu się obronić tę rolę. 
Tymczasem bracia Russo w najnowszym filmie z czarnego charakteru właściwie... rezygnują, na rzecz Zemo - granego przez Daniela Bruhla. Zemo, niespodzianka, nie zamierza przejąć władzy nad światem. Jest raczej katalizatorem konfliktu, do którego i tak musiałoby dojść. I serce krwawi, gdy widzimy że niepozornemu facetowi bez żadnych supermocy, kosmicznego pochodzenia i tak dalej, udaje się to, czego nie dokonali Ultron, Loki czy cała Hydra. Starcia Kapitana Ameryki i Iron Mana to nie tylko starcie dwóch indywidualności, a nawet nie tylko starcie dwóch ideologii, systemów czy filozofii - to starcie dwóch przyjaciół, z których nagle jeden może zabić drugiego. I moment, gdy Tony Stark mówi "on zabił moją mamę" porusza znacznie bardziej niż Superman krzyczący do Batmana w jednej z najdurniejszych scen w filmie "uratuj Martę!".

Wszystko nie udałoby się tak dobrze, gdyby nie aktorzy, którzy - chociaż na planie filmu z uniwersum stawiają się n-ty raz - dali z siebie wszystko. Świetny jest zwłaszcza Robert Downey Jr, jako nieoczekiwanie dojrzewający i trochę wystraszony poczuciem odpowiedzialności Tony Stark. A wydawałoby się, że akurat ten aktor już niczym nas nie zaskoczy, Do tego Sebastian Stan i Chris Evans, rozgrywający bromance między Buckym i Kapitanem Ameryką (tyle chemii, że Mendelejewowi skończyłaby się tablica!). Ale mamy i Martina Freemana, i Toma Hollanda, który automatycznie został moim ulubionym Spidermanem, i Paula Rudda, którzy doprawiają całość lekkim humorem, którego tak brakowało sztywniackim Batmanowi i Supermanowi. Co ważne jednak, żaden z nich nie istnieje w próżni, wszyscy wchodzą ze sobą w relacje, sojusze, konflikty, a zarazem jakimś cudem nie ma wrażenia przesytu.

Gdy byłam w liceum, nad moim biurkiem wisiał plakat ze Spidermanem granym przez Tobeya Maguire'a, dziś mam ochotę powiesić sobie Toma Hollanda :)
Po lekko szwankującym fabularnie "Czasie Ultrona" wydawało mi się, że powoli nadchodzi czas, gdy MCU zacznie staczać się po równi pochyłej. Na szczęście na razie muszę to odszczekać, chociaż oczywiście parę wad w filmie by się znalazło. I chociaż po finale nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to nie koniec filmu, tylko koniec odcinka serialu, to jest to jednak ten odcinek, po którym z napięciem czekamy co będzie dalej.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek