Po stronie Marvela, czyli "Kapitan Ameryka. Wojna bohaterów"
UWAGA: Mogą się trafić spoilery.
Marvel kontra DC
Tak, to dość dziwna sytuacja, zwłaszcza dla widza, który nie do końca ogarnia różnice między dwoma potentatami na rynku komiksów i komiksowych ekranizacji: w ciągu miesiąca do kin wchodzą dwa filmy o niemal identycznej tematyce, jaką jest konflikt między znanymi superbohaterami. Z których to bohaterów jeden stylizowany na amerykańskiego herosa, a drugi to lekko zblazowany mulitimilioner zmagającymi się z traumami młodości i poczuciem odpowiedzialności. Ba, w obu filmach mamy bardzo podobny początek będący zarzewiem akcji, czyli gdzieś w Afryce ktoś handluje bronią i czymś jeszcze przy okazji. Wyliczać dalej? Różnica tkwi jednak w tym, że tam gdzie Zack Snyder w swoim "Batman v Superman" koncertowo wszystko spieprzył, tam bracia Russo wycisnęli z historii wszystko, co się dało, żeby stworzyć porządny scenariusz i porządny film.
Avengersów jest w filmie cała masa, ale jakoś każdy z nich pozostaje w naszej pamięci. |
Weźmy choćby ten wspomniany początek: Tam gdzie Superman wyrusza w zupełnie nieprzemyślaną misję przeciwko pojawiającym się ni z gruszki, ni z pietruszki Tuaregom, tam Kapitan Ameryka wraz z młodymi stażem Avengersami zadziera niechcący z mieszkańcami Wakandy. Obie misje kończą się niewinnymi ofiarami i prowadzą zaniepokojonych polityków do debat na temat kontroli nad superbohaterami. O ile jednak motyw w filmie Snydera jest idiotyczny (po co w ogóle była tam Lois Lane, czemu w ogóle Tuaregowie - pewnie inne narody posądzone o terroryzm mogłyby się obrazić, a Tuaregów jest w sumie mało, więc...), o tyle tu mamy dynamiczną scenę, w której wszystko ma znaczenie, łącznie z Wakandą, a każde ujęcie mówi nam coś o bohaterach, ich charakterach i emocjach, jakie nimi kierują.
Ludzie i marionetki
No właśnie, bohaterowie. Przyznam, że trochę się obawiałam, że co za duże to niezdrowo. Właściwie "Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" mógłby się nazywać "Avengers 3", bo po pierwsze jest bezpośrednią kontynuacją "Czasu Ultrona", a po drugie, bohaterów z uniwersum mamy aż dziesięciu, jeśli dobrze liczę, w tym takie indywidualności jak Ant-Man czy pojawiający się po raz pierwszy Black Panther i Spiderman. Na szczęście miło się rozczarowałam. Snyder, mając do dyspozycji tylko dwóch protagonistów i na doczepkę jakąś tam Wonder Woman nie postarał się, by nadać ich działaniom jakiś scenariuszowy sens, pogłębić ich relację czy relacje z postaciami drugoplanowymi. Tymczasem bracia Russo, mimo tłumu na ekranie, dali każdej z postaci szansę na zaprezentowanie się, pokazanie swoich ludzkich cech, słabości, lęków (tak, nawet Vision je ma). Szczególne brawa należą się wprowadzeniu Spidermana jako początkującego superbohatera, który może stanąć ramię w ramię ze swoimi idolami, o ile nikt nie powie o tym jego cioci. Jak bardzo różni się to podejście od Snyderowskiego, który członków przyszłej Ligi Sprawiedliwości wprowadza na zasadzie easter eggów zrozumiałych tylko dla fanów komiksów - dla zwykłego widza Aquaman czy Flash będą tylko filmikami na youtubie.
Wątek Kapitana Ameryki i Bucky'ego pod względem chemii między bohaterami bije na głowę wszystkie amerykańskie komedie romantyczne. |
Konflikt tragiczny
Po trzecie, przez to, że lubimy bohaterów, zupełnie inaczej postrzegamy konflikt między nimi. Rozumiemy racje obu stron, trudno nam kibicować tylko jednej z nich, zwłaszcza gdy poszczególni bohaterowie sami mają wątpliwości. Cała natura konfliktu jest zresztą przedstawiona bardzo głęboko - mamy tu i politykę i psychologię: przyjaźń, emocje, lęk przed odpowiedzialnością i poczucie odpowiedzialności. Zazwyczaj filmy superbohaterskie można było sprowadzać do walki dobra ze złem - przeciwko superbohaterowi stawał inteligentny czarny charakter i grupa jego tępych pomagierów, których nie żal skrzywdzić. Tu zresztą widzę jedyną wyższość filmów DC nad Marvelem - temu drugiemu brak zapadających w pamięć czarnych charakterów jak Joker, Bane czy Lex Luthor. Niczego nie odmawiając Ronanowi ze "Strażników galaktyki" czy Ultronowi, Marvel tak bardzo stawia na fajnych, skomplikowanych psychologicznie protagonistów, że w walce o wyobraźnię widza ich wrogowie przegrywają z kretesem (wyjątkiem jest Loki, ale chyba tylko ze względu na świetną rolę Toma Hiddlestona).
Wszystko nie udałoby się tak dobrze, gdyby nie aktorzy, którzy - chociaż na planie filmu z uniwersum stawiają się n-ty raz - dali z siebie wszystko. Świetny jest zwłaszcza Robert Downey Jr, jako nieoczekiwanie dojrzewający i trochę wystraszony poczuciem odpowiedzialności Tony Stark. A wydawałoby się, że akurat ten aktor już niczym nas nie zaskoczy, Do tego Sebastian Stan i Chris Evans, rozgrywający bromance między Buckym i Kapitanem Ameryką (tyle chemii, że Mendelejewowi skończyłaby się tablica!). Ale mamy i Martina Freemana, i Toma Hollanda, który automatycznie został moim ulubionym Spidermanem, i Paula Rudda, którzy doprawiają całość lekkim humorem, którego tak brakowało sztywniackim Batmanowi i Supermanowi. Co ważne jednak, żaden z nich nie istnieje w próżni, wszyscy wchodzą ze sobą w relacje, sojusze, konflikty, a zarazem jakimś cudem nie ma wrażenia przesytu.
Gdy byłam w liceum, nad moim biurkiem wisiał plakat ze Spidermanem granym przez Tobeya Maguire'a, dziś mam ochotę powiesić sobie Toma Hollanda :) |
Komentarze
Prześlij komentarz