"Po nieba kresy pięły się katedry", czyli "Notre Dame de Paris" w Teatrze Muzycznym w Gdyni


„Notre Dame de Paris” to jeden z tych musicali, które wywarły największy wpływ na moją musicalową pasję, a na „Belle”, „Les sans-papiers” czy „La cour des miracles” uczyłam się francuskiego. Na długo zanim zobaczyłam oryginalną wersję na youtubie słuchałam piosenek i wyobrażałam sobie, jak to wszystko wygląda na scenie. Kiedy w końcu nastały czasy youtube’a i udało mi się zobaczyć to słynne przedstawienie, z Garou, Bruno Pelletierem i Helene Segarą w obsadzie, byłam lekko zawiedziona. Symboliczne dekoracje na ogromnej, pustej scenie, abstrakcyjne, skromne kostiumy, aktorzy zupełnie odbiegający od wizji, które stworzyłam w wyobraźni i jakby bez wyrazu. Z drugiej strony... utwory z tego musicalu bronią się same i tak naprawdę mogłyby być śpiewane przez aktorów w czarnych golfach i podartych dresach na scenie zbitej z desek.


Od tamtej pory minęło już sporo lat, ja zobaczyłam w musicalach coś więcej niż tylko piosenki, dekoracje i układy choreograficzne. Co jakiś czas pojawiały się też głosy o wystawieniu polskiej wersji i kolejnych aktorach przymierzanych do głównych ról. W czasach szalonej popularności Kayah to m.in. ona była przymierzana do Esmeraldy, a bodajże Maciej Balcar miał grać Febusa. Wtedy nic z tego nie wyszło, chociaż kilka lat temu po scenach w całej Polsce krążyła mocno okrojona wersja koncertowa m.in. z Januszem Krucińskim w obsadzie. Byłam, widziałam, spuśćmy na nią zasłonę milczenia… Nastał bowiem czas, gdy „Notre Dame de Paris” możemy obejrzeć w pełnej, nie okrojonej wersji na scenie Teatru Muzycznego w Gdyni. Po latach wyczekiwań polscy widzowie w końcu się doczekali. Warto? Warto.

"By życie dać snom co się z niebem mierzyć chcą"

Jeśli obejrzy się wersje francuskie, może uderzyć właśnie to, o czym wspomniałam na początku – ascetyczne dekoracje na wieeeeeeelkiej scenie. Francuzi mają szczególne podejście do musicali – raz na jakiś czas fundują sobie wielką pop-operę, opartą na znanym dziele lub znanej postaci, wspartą olbrzymią promocją medialną. Sztuka po kilku wystawieniach w Paryżu rusza w trasę po kraju i okolicach i jest wystawiana na największych scenach, stadionach, w salach kongresowych... Tak było z „Notre Dame de Paris”, „Mozart l’Opera Rock”, „Romeo i Julią”, „Przeminęło z wiatrem” czy „Robin Hoodem”. Ze względu na ten „objazdowo-cyrkowy” charakter przedstawień mamy w nich m.in. niewielką ilość dekoracji i zamiast tego dużą ilość statystów w tle, zwłaszcza z charakterystycznymi dla francuskich musicali akrobatami. W Polsce rzadko pojawiają się tego typu „objazdowe” przedstawienia, chociaż były czynione próby („Krzyżacy”).

Fot. Piotr Manasterski, Teatr Muzyczny w Gdyni
Zdecydowanie jednak na mniejszej scenie „Notre Dame de Paris” nie traci, a wręcz zyskuje, bo nie mamy tego wrażenia pustki, cały czas coś się dzieje, a każdy element dekoracji jest twórczo wykorzystywany. Mniejsze sceny sprawiają, że większą uwagę zwracamy na kreatywność w wykorzystaniu przestrzeni scenicznej, dekoracji czy rekwizytów, dzięki czemu niektóre sceny bardziej zapadają w pamięć. Np. „Tu vas me detruire”/"To ty mnie zniszczysz", podczas którego Frollo miota się między filarami świątyni, a te zbliżają się do siebie, dusząc go między sobą. Również akrobacje na „ścianie” świątyni czy te na zawieszonych nad sceną dzwonach naprawdę robią wrażenie.

Fot. Piotr Manasterski, Teatr Muzyczny w Gdyni
"Historia ta z katedrą w tle w Paryżu wydarzyła się..."

Musical jest oparty na powieści Victora Hugo „Katedra Marii Panny w Paryżu”, którą, podejrzewam, Francuzi znają doskonale, nawet jeśli jej nie czytali. Polacy, o ile nie czytali książki, mogą znać historię Dzwonnika z Notre Dame przede wszystkim z filmu Disneya. Który, mówiąc delikatnie, poczynił daleko idące swawole z literackim tekstem, ale daje pewną podstawę co do tego, kim są postaci i jakie są relacje między nimi. Jeśli jednak ktoś nie ma pojęcia, o czym jest książka, a filmu Disneya nie zna, to zastanawiam się, jak odbierze spektakl, bo trzeba przyznać, że ekspozycja w musicalu jest mocno okrojona, a twórcy uznają, że widz sam się domyśli, kto jest kim i dlaczego. W "Notre Dame de Paris" narracja jest szczątkowa, często brakuje "przejść" między poszczególnymi piosenkami, to bardziej koncert z fabułą niż sztuka. Polskiemu widzowi zrozumienie może dodatkowo utrudniać fakt, że libretto na początku jest mocno zawiłe, tempo sztuki duże i zanim połapiemy się we wzajemnych zależnościach, może minąć trochę czasu. Po prostu twórcy zakładają, że widz już podstawę literacką zna. Ciekawa jestem, jak odbierają to „świeży” widzowie.

Przed polskimi aktorami stanęło bardzo trudne zadanie. Po pierwsze, brakuje w tym spektaklu postaci jednoznacznie pozytywnych. Po drugie, wykonawcy nie tylko muszą mierzyć się z trudnym muzycznie i aktorsko spektaklem, lecz także z legendami, które wykonywały te piosenki przed nimi. Garou w roli Quasimodo kojarzą chyba nawet ci, którzy musicale omijają szerokim łukiem. Z kolei odtwórca roli Gringoire’a musi mierzyć się z innym gigantem francuskiego musicalu – Bruno Pelletierem. O ile Michał Grobelny w roli Quasimodo był w swojej roli niezły, to naprawdę zapadł mi w pamięć Jan Traczyk jako Gringoire. Pelletier w swojej (genialnie zaśpiewanej) roli zawsze był dla mnie wyniosłym snobem i trudno się dziwić, że ktoś chce go powiesić, natomiast Traczyk ze swoim błyskiem w oku, uśmiechający się pod nosem jakby miał zaraz coś zbroić, to idealny Gringoire, trochę bujający w obłokach poeta, trochę - błazen, trochę - filozof. W ogóle w tym śmiertelnie poważnym musicalu aktorzy się uśmiechają – również Esmeralda zamiast smętnie patrzeć w dal, uśmiecha się, kusi, świetnie gra najpierw nastolatkę, przed którą świat i miłość stoją otworem, a następnie – kobietę, której przestrzeń kurczy się do coraz mniejszych klatek.

Fot. Piotr Manasterski, Teatr Muzyczny w Gdyni
Bardzo dobry jest też Clopin jako przywódca paryskich wyrzutków, Cyganów i złodziei i zarazem jedyny prawdziwy opiekun Esmeraldy. W wykonaniu Krzysztofa Wojciechowskiego ta postać, na którą jakoś nigdy wcześniej nie zwracałam uwagi (chociaż ma moim zdaniem najciekawsze i bardzo wpadające w ucho piosenki), dostaje charakter i serce. Ale duże brawa należą się też Kai Mianowanej w roli Fleur-de-Lys. Łatwo było zrobić z niej pustą dziewczynkę, która ma tylko dwie cechy - kocha się w Phoebusie i nienawidzi Esmeraldy. A jednak – w krótkich piosenkach, które jej przypadły, potrafiła samymi zmianami tonu głosu pokazać zmiany charakteru swojej postaci, to jak z niewinnej dziewczynki oszukanej przez faceta zmienia się w dojrzałą kobietę gotową walczyć o niego wszystkimi dostępnymi metodami.

Fot. Piotr Manasterski, Teatr Muzyczny w Gdyni
"On jak słońce piękny jest..."

Natomiast sam Phoebus… no cóż, ta postać jest chyba najsłabiej napisana z całego musicalu i trzeba naprawdę dobrego aktora, żeby zrobić z niej coś więcej niż rozmydlonego, myślącego tylko o seksie pierdołę. Maciej Podgórzak starał się, ale nie do końca sobie z tym poradził, a tym, co chyba najbardziej mi w tej roli przeszkadzało nie był sam aktor, tylko… kostiumy, w jakie był ubrany. No bo tak – Phoebus jest wojskowym, kapitanem łuczników (łuczników bez łuków, ale magia teatru to magia teatru ;)), czy czymś w tym rodzaju. Po pierwsze mundur od razu sytuuje człowieka w pewnej hierarchii, po drugie wiadomo - za mundurem panny sznurem, mundur podnosi facetowi pozycję, daje mu plus dziesięć do charyzmy i sprawia, że wspomniane wcześniej panny zaczynają marzyć, by go z tego munduru rozebrać. Tymczasem nasz żołnierz występuje albo w błyszczącym srebrnym wdzianku, albo w melancholijnej białej koszuli a la Młody Werter. Skoro księdza ubieramy w sutannę, dlaczego nie można było drugiego bohatera ubrać w coś, co choćby kojarzyłoby się z mundurem? Twórcy nie trzymają się realiów, w jakich rozgrywa się akcja powieści (przełom średniowiecza i renesansu), armia Phoebusa ubrana jest jak coś między antyterrorystami i ninja, więc dlaczego ich dowódca nie mógłby dostać jakichś galonów albo – idąc tropem średniowiecza – kolczugi? Dodatkowo pomogłoby to widzowi w identyfikacji bohatera, bo po jednym zdaniu wyśpiewanym przez niego na początku mniej wyczuleni widzowie mogą się nie zorientować, kto on właściwie i jaką funkcję w spektaklu pełni. Nie jest to jednak zarzut do polskiej wersji, która kostiumy czy dekoracji przenosi niemal 1:1 do oryginału, raczej do ogólnej koncepcji tej postaci.

Fot. Piotr Manasterski, Teatr Muzyczny w Gdyni
Phoebus ma za to jeden doskonały numer: „Dechiree”/”Dręczy mnie”. Świetnie zaśpiewany, zatańczony przez akrobatów, wsparty grą świateł i oczywiście doskonałą muzyką. Nie wiem jednak, czy to tylko moja opinia, czy też w polskim tekście zgubił się gdzieś cały „tragizm” (o ile można mówić o tragizmie w przypadku faceta zdradzającego narzeczoną z raz zobaczoną kobietą, tfu) tej postaci. Zawsze widziałam go w tej piosence jakoś głębiej - rozdartego między dwiema kobietami które reprezentują dwa różne rodzaje miłości. Tu mamy raczej faceta, który chciałby złapać dwie sroki za ogon, tylko nie bardzo wie jak to zrobić, żeby dnie spędzać z żoną, a noce z kochanką. Za to w tym kontekście świetnie wybrzmiewa piosenka Fleur-de-Lys, która nagle zdaje sobie sprawę, jak najlepiej do swojego narzeczonego trafić.

Z kolei Frollo w wersji Artura Guzy jest dokładnie taki, jak sobie Frolla wyobrażałam: ksiądz opętany żądzą, który swoje tłumione pragnienia rekompensuje przemocą i sam nie potrafi się odnaleźć w tym, co czuje. A do tego facet ma naprawdę doskonały głos. Przy „Tu vas me detruire”/”To ty mnie zniszczysz” przechodzą ciary, a gdy dochodzi do tego wspomniane wcześniej wykorzystanie zacieśniających się wokół księdza filarów świątyni – robi się z tego doskonały numer.

Fot. Piotr Manasterski, Teatr Muzyczny w Gdyni
"Znalazła miłość nas pierwszy raz"

Obowiązkowym punktem recenzji polskiego musicalu na zagranicznej licencji musi być znęcanie się nad librettem… Podstawą w tłumaczeniu libretta powinna być według mnie zasada, w myśl której słuchając piosenek z musicalu po polsku, możemy się domyśleć, o czym jest musical. W przypadku „Notre Dame de Paris” to zadanie jest zarazem łatwe i trudne, bo musical to wyłącznie piosenki – brak jest niemalże jakiejś narracji łączącej poszczególne sceny. Z jednej strony więc całą historię mamy w piosenkach, z drugiej - łatwo „zgubić” to, co kluczowe dla zrozumienia historii, skupiając się na tym, żeby się rymowało. A do tego dochodzi rzecz, o którą rozbiła się masa tłumaczy francuskich musicali – akcent. Może się wydawać, że to nic takiego i zdolny tłumacz sobie poradzi, ale charakterystyczny francuski akcent na ostatniej sylabie, inna długość wyrazów i możliwość ich swobodnego skracania, jedyna w swoim rodzaju dźwięczność, jaką cechuje się ten język, to prawdziwe wyzwanie. Najbardziej widać to w utworze „Bohemienne”, gdzie Esmeralda dwoi się i troi, by z wyrazem „Cyga-a-anka” zmieścić się w odpowiednim rytmie. Ogólnie jednak wyszło nieźle, zwłaszcza w porównaniu do tłumaczenia takiego „Les Miserables”, które naprawdę zepsuło mi w „Romie” odbiór sztuki. Nieźle, co nie znaczy, że gdzieniegdzie nie trafiły się raniące ucho rymy częstochowskie. Inna sprawa, że Zbigniew Książek ma tendencję to tworzenia zawiłych, pięknie brzmiących zdań tam, gdzie nie do końca jest to konieczne, choćby w pierwszej piosence. „Le temps de cathedrales” to w gruncie rzeczy dość prosty utwór i nie trzeba było go aż tak udziwniać. Niemniej jeden z autorów sukcesu Piotra Rubika dobrze czuje się w takich okołoreligijnych tematach i metaforach. Chociaż chętnie kupiłabym sobie płytę z polską wersją, żeby posłuchać tych tekstów dokładniej i przekonać się czy rzeczywiście Phoebus w pewnym momencie śpiewa „Twe oczy jak granatu dno”. Granatu dno? Czyli? Cały czas wierzę, że w końcu polskie teatry muzyczne odkryją rewelacyjne tłumaczenia Doroty Kozielskiej ze Studia Accantus...

Fot. Piotr Manasterski, Teatr Muzyczny Gdynia
Osobne pochwały należą się tancerzom. Wiadomo, w musicalu nie może ich zabraknąć, chociaż na drugim biegunie są musicale, gdzie taniec nie odgrywa niemal żadnej roli (np. „Rent”). Ale „Notre Dame de Paris” to musical francuski, a jednym ze znaków rozpoznawczych francuskich musicali są zbudowani jak młodzi bogowie akrobaci, którzy w luźnych spodniach i bez koszulki wykonują skomplikowane numery choreograficzne. W pewnych spektaklach, jak „Robin des Bois” osiąga to wręcz efekt komiczny, bo akrobaci pojawiają się wszędzie, albo tańczą na drugiej połowie sceny, gdy na pierwszej główni bohaterowie wykonują jakiś ważny duet. Przy wielkich scenach, na jakich wystawianych są francuskie pop-opery akrobaci to niemal konieczność, ale na scenie w Gdyni trudno było oderwać od nich wzrok. Niektóre numery zakrawały wręcz o czary, a piosenki „Les cloches”/”Dzwony” niemal w ogóle nie pamiętam, bo tak bardzo byłam wpatrzona w akrobatów, wyczyniających cuda na wyżej wspomnianych, zawieszonych nad sceną dzwonach. Zdecydowanie co innego oglądać na youtubie i podśmiewać się z „obowiązkowych akrobatów”, a co innego zobaczyć to na żywo.

"Trzeba dwakroć być złym z masą jak wilki złą"

„Notre Dame de Paris” obchodził niedawno osiemnaste urodziny. Od tamtej pory wiele zmieniło się zarówno w teatrze, jak i na świecie. Niemniej, pozostaje wciąż żywy, a niektóre kwestie, chociaż przecież nie były pisane z myślą o komentowaniu bieżącej sytuacji politycznej, sprawiają wrażenie wyjątkowo aktualnych. Kiedy oglądałam musical te kilkanaście lat temu, był dla mnie przede wszystkim musicalem o miłości. Miłości zakazanej, miłości nieszczęśliwej, miłości czystej i tej która wynika z żądzy. Na dodatek początkowo, pewnie wskutek Garou wyskakującego z każdej szafki i lodówki, wydawało mi się, że to słynny dzwonnik jest tu głównym bohaterem. Nie. To Esmeralda jest w centrum tego spektaklu, to wokół niej koncentruje się zarówno akcja musicalu, jak i uczucia każdej z pozostałych postaci oraz uwaga widza. To ona, nie dzwonnik jest tu najbardziej tragiczną postacią – kobieta, która chce być wolna i sama o sobie decydować, a tymczasem o jej losach – i ciele – chcą decydować mężczyźni. Czy nie brzmi Wam to dziwnie znajomo?

Fot. Piotr Manasterski, Teatr Muzyczny w Gdyni
Kiedyś nie dostrzegałam również, jak bardzo jest to musical o wykluczonych. Zresztą francuskie (i nie tylko) musicale zawsze w tle mają jakąś grupę odrzuconych, osób bez praw, bez przyszłości. Nie tylko dlatego, że dobrze się o nich śpiewa. Niewolnicy w „Przeminęło z wiatrem”, ulicznicy z Werony w „Romeo i Julii”, banici w „Robin Hoodzie” i Cyganie w „Notre Dame de Paris” – nawet lżejsze utwory przez nich wykonywane zawsze mają drugie dno. I chociaż w Polsce łatwo wysnujemy analogię do aktualnej kwestii tych, którzy „stoją u naszych bram” i są przepędzani, to równie dobrze "Les sans-papiers"/"Ludzie bez papierów" może być o rosnącym rozdźwięku między biednymi i bogatymi. Warto też pamiętać, że w odniesieniu do Francji cała sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, a z "barbarzyńcami", którzy co jakiś czas próbują wyjść ze swoich gett, ten kraj zmaga się nie po raz pierwszy. Oczywiście, musical nie idealizuje nikogo. Banda wyrzutków z Dziedzińca Cudów to nie jest banda ludzi krystalicznie czystych, wręcz przeciwnie, niemniej coraz silniej pokazują że trzeba się z nimi liczyć i krwawe tłumienie zamieszek to nie jest sposób na poradzenie sobie z problemem. „Le Cour de Miracles” to niekoniecznie piosenka o wesołych cyganach i dobrze tańczących złodziejach.

Fot. Piotr Manasterski, Teatr Muzyczny w Gdyni
„Notre Dame de Paris” to też musical o lęku przed zmianą, przed zmieniającym się światem, w którym przyszło żyć bohaterom. Światem, w którym już za chwilę władzę mogą objąć „barbarzyńcy”, w którym powstają wynalazki, o jakich im się nie śniło i które łatwo można uznać za dzieło diabła. Żaden z bohaterów nie jest od tych obaw wolny – nawet otwarty i ciekawy świata Gringoire w piosence ”Florence” obawia się, że druk wynaleziony przez Gutenberga może położyć kres czasom trubadurów, z kolei Frollo boi się właściwie wszystkiego, łącznie z samym sobą. Boi się tego, co jest obce, a to, czego się boi, chce zniszczyć.

„Notre Dame de Paris” to jeden z kamieni milowych europejskiego musicalu i jeśli jesteście choćby odrobinę miłośnikami tego gatunku, to koniecznie wybierzcie się do Gdyni. Być może odkryjecie w nim jeszcze coś więcej niż to, o czym wspomniałam, bo to musical nie dający się łatwo ująć w ramki. A jeśli nie, to zawsze zostają genialne piosenki, które nawet bez Garou i po polsku doskonale dają radę. Polecam!

Komentarze

Copyright © Bajkonurek