Benedict kontra Mads, czyli "Doktor Strange"
Marvel od pewnego czasu przyzwyczaił nas... wróć. Od jakiegoś czasu łapię się na tym, że pisząc "Marvel" właściwie nie wiem, kogo lub co mam na myśli. To już nie tylko producent filmów, wydawca komiksów i franczyza obejmująca olbrzymie uniwersum, tylko jakiś bliżej nieokreślony kosmiczny demiurg wyrzucający z siebie nowe pomysły, postacie i światy i przetwarzający je kolejny i kolejny raz, tworzący ich wersje alternatywne, remaki, rebooty, sequele, sidequele, prequele i sequele prequeli sidequeli rebootów. Gdzieś w tym olbrzymim organizmie krążą sobie jak krwinki twórcy komiksów, reżyserzy, scenarzyści, operatorzy, aktorzy, specjaliści od efektów specjalnych i marketingowcy, ale niejako wszyscy są tylko trybikami w wielkiej, zarówno tworzącej, jak i mielącej wszystko maszynie.
Komiksowy potencjał Marvela jest praktycznie nieskończony, ale jeśli chodzi o filmy, mam wrażenie, że coś zaczęło się chwiać. A przynajmniej ja poczułam się w pewnym momencie (a konkretnie był to seans "Czasu Ultrona") zmęczona nadążaniem za całym multiwersum, żeby nie wypaść z popkulturowego obiegu. Oczywiście wciąż uwielbiam Kapitana Amerykę i jego romans, tfu, relację z Bucky'm, ale to nie zmienia faktu, że coraz bardziej krytycznie patrzę na kino superbohaterskie. Co oczywiście nie przeszkadza mi dobrze się bawić na seansach.
Na "Doktorze Strange'u" bawiłam się bardzo dobrze. Z kilku powodów.
Benedict sprawdza, czy dobrze prezentowałby się w garniturze, gdyby ktoś zaproponował mu rolę Bonda. |
Po pierwsze, świeżość
No dobrze, taka udawana świeżość. "Doktor Strange" wciąż osadzony jest w uniwersum Marvela, ale sięga po zupełnie inną jego gałąź, co, jak pokazali "Strażnicy Galaktyki" bardzo dobrze temu uniwersum robi. Niby jesteśmy na ziemi, ale w zupełnie innym wymiarze... a raczej wymiarach. "Doktor Strange" to opowieść pełna magii, metafizyki, pokazująca, że poza naszym dobrze znanym światem istnieją ich jeszcze całe miriady. Z drugiej strony cała ta magia to nie nasze zachodnie machanie różdżkami, tylko magia Wschodu, bliższa filozofii czy medytacji. Pod tym względem blisko filmowi do "Thora", który w podobny sposób na tapetę brał religię, pokazując, że często przypisujemy nadprzyrodzone właściwości czemuś, czego po prostu nie pojmujemy. A poprzez fakt, że z ową magiczną stroną rzeczywistości konfrontujemy właśnie człowieka nauki, mamy niezbędny w filmie konflikt.
Ale przede wszystkim to "origin story", czyli historia wprowadzająca zupełnie nowego bohatera, nie każąca nam przypominać sobie wszystkich scen po napisach w sequelach prequeli filmów sprzed sześciu lat, żeby zrozumieć wszystkie nawiązania do uniwersum. Film broni się zarówno jako kolejny fragment marvelowskiej układanki, jak i jako samodzielna fabuła.
Bum! |
Po drugie, efekty specjalne
Czy efekty specjalne w kinie są mnie jeszcze w stanie zachwycić? No są. Te w "Doktorze Strange'u" naprawdę robią wrażenie. I tak - zazwyczaj nie lubię, kiedy efekty przyćmiewają historię, ale tu przyćmiewają ją naprawdę olśniewająco. Te rozszczepiające się miasta, znikająca grawitacja, iluzje, otwierające się i zamykające światy i wszechświaty naprawdę robią wrażenie. Mamy i pojedynki na wyobrażaną sobie na bieżąco broń, i walkę dwóch ciał astralnych na sali operacyjnej w szpitalu, i apokalipsę widzianą od tyłu, i pętlę czasową z monstrum z innego wszechświata, i całą masę innych scen, które wywołują w nas ciche "wow"... i tylko czasem nachodziła mnie refleksja, że może jednak co za dużo, to niezdrowo.
Jak w "Incepcji", tylko bardziej. |
Po trzecie, Benedict Cumberbatch i spółka
Kino Marvela aktorami stoi. A wybór Benedicta Cumberbatcha do roli Strange'a, doktora Strange'a to był naprawdę strzał w dziesiątkę. Chociaż to kolejna podobna do poprzednich ról tego aktora - znowu gra opryskliwego geniusza samotnika - to jednak udaje mu się tchnąć życie w swoją postać i sprawić, że nie widzimy kolejnej odsłony Sherlocka Holmesa, tylko zupełnie nowego bohatera. Poza tym marvelowscy bogowie castingu wybrali do pozostałych ról Tildę Swinton i Madsa Mikkelsena. Jeśli ktoś w Hollywood nadaje się do zagrania postaci żyjących na granicy światów to właśnie oni. Tilda Swinton w dość - nie da się ukryć - sztampowej na papierze roli mentora wprowadzającego Strange'a w zawiłości magicznych wymiarów jest czarująca i momentami przerażająca. Mikkelsen za to to idealny ZŁY, który co prawda - jak to w filmach Marvela - nie ma zbyt wiele do zagrania, ale z tego czegoś i tak wyciska wszystko, co jest do wyciśnięcia. Poza tym wystarczy spojrzeć - tak właśnie powinien wyglądać czarny charakter. Jakby twarzy było mało, to ma wyjątkową charakteryzację, która każe się widzowi zastanawiać, czy to jeszcze makijaż, czy już decoupage.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby wśród tych wszystkich fajerwerków znalazł się dobry scenariusz. Bo jeśli odrzeć "Doktora Strange'a" z efektów specjalnych, to zostaje dość sztampowa historia o narodzinach kolejnego superbohatera - wybrańca, który musi upaść, żeby powstać po wielokroć silniejszy. Oczywiście - dialogi, jak to u Marvela są świetne i co dwa wersy w scenariuszu, to zabawna puenta. Kreacje bohaterów stoją na przyzwoitym poziomie, chociaż trudno szukać w nich takiej głębi jak w "Civil War". Tyle że sama historia nie oferuje zupełnie żadnych zaskoczeń, żadnych zwrotów akcji, żadnych głębszych refleksji. A szkoda, bo sama postać Strange'a - człowieka nauki, który zaczyna parać się magią - otwiera olbrzymie możliwości dla scenarzystów, nawet kina rozrywkowego. Podobnie jak postać Kaecillusa, który w filmie głównie biega, ciska wiązkami światła i chce zniszczyć świat. Jego główny cel,czyli wskrzeszenie zmarłych bliskich, znika gdzieś w gąszczu efektów specjalnych i wielka szkoda, że twórcy nie zdecydowali się pokazać, że jednak mu się to udaje - choćby na chwilę, co mogłoby nadać ludzki rys ten komiksowej na wskroś postaci.
Ja też chcę się od niej uczyć. |
Nawiasem mówiąc, skoro już robimy uniwersum, to z niecierpliwością czekam w MCU na takie odwrócenie ról, jakie nastąpiło w X-Menach i, szukając dalej, w ostatniej części Harry'ego Pottera. Któryś czarny charakter (w końcu) wygrywa, a skłóceni superbohaterowie schodzą do podziemi, gdzie muszą parać się partyzantką i liczyć tylko na siebie. Inaczej kolejne podobne do siebie sequele ukazujące się na zmianę z rebootami i "origin stories" już naprawdę bardzo mocno nadwyrężą moje zamiłowanie do kina superbohaterskiego.
Ale na razie z czystym sercem polecam Wam seans "Doktora Strange'a". Bo to naprawdę, ale to naprawdę świetna rozrywka.
Komentarze
Prześlij komentarz