Mam tę Moc czy nie mam, czyli niezbyt entuzjastycznie o "Łotrze 1"
Część moich obaw rozwiała się w trakcie seansu, część niestety nie. "Łotr 1" to film, którego równie dobrze mogłoby nie być. I oczywiście fajnie jest wrócić do dobrze znanego świata (tak jak przyjemnie było oglądać walki czarodziejów w "Fantastycznych zwierzętach"), ale przez cały seans zadawałam sobie pytanie, czy to jest właśnie ten świat, do którego chcę wracać?
Uwaga - w przypadku Gwiezdnych Wojen wszystko jest spoilerem, więc jeśli nie oglądaliście filmu, to dalej czytacie na własną odpowiedzialność ;)
"Łotr 1", w odróżnieniu od "Przebudzenia Mocy", które miało przede wszystkim na celu otwarcie na świat Gwiezdnych Wojen nowego pokolenia, to film bardziej dla tych, którzy obie trylogie już znają, i to znają dobrze. Pobieżna znajomość nie wystarczy, by wychwycić wszelkie nawiązania, pojąć znaczenie niektórych dialogów czy postaci. Oczywiście nie przeszkodzi to w cieszeniu się samą historią, bo ta jest opowiedziana sprawnie i dynamicznie z odpowiednimi emocjami i nowymi bohaterami. Ale na pewno nie pozwoli na przeżywanie filmu "po fanowsku".
No więc właśnie. Jestem fanką Gwiezdnych Wojen i nie wyprę się tego. W wieku lat 14 pisałam fanfiki o Mon Mothmie, postaci która pojawiła się w "Powrocie Jedi" na jakieś dwie minuty, wszystkie części obu trylogii i "Przebudzenie mocy" widziałam po kilka razy... a jednak "Łotr 1" jakoś mnie nie zachwycił. Przede wszystkim sam scenariusz jest wtórny do bólu. Niby "Przebudzenie mocy" też było wtórne, ale zarazem łamało schematy z takim wdziękiem, że piałam z zachwytu. Powtórzę zarzut z początku - ileż można? Jest taka masa historii, którą można w ramach uniwersum opowiedzieć (co pokazały chociażby seriale animowane), a twórcy wybierają kolejną opowieść o niszczeniu Gwiazdy Śmierci?
Nie sposób się jednak nie uśmiechnąć, widząc to mrugnięcie okiem do widza. Wszak "słaby punkt" w Gwieździe Śmierci to jeden z największych i najszerzej dyskutowanych problemów logicznych pierwszej trylogii. W "Łotrze 1" jest on zgrabnie wytłumaczony i to wokół niego osnuta jest cała historia. Inna sprawa, że również przez to tę historię i jej finał znamy, a losu bohaterów jesteśmy się w stanie domyśleć. Niemniej jednak, mimo tej świadomości, było dla mnie sporym szokiem, że to nie jest kolejny film, w którym od początku wiemy, że wszyscy bohaterowie dożyją sequela. I to chyba stanowi o największej sile "Łotra", bo dzięki uniwersom Marvela, DC i Star Treka miłośnicy popkultury odzwyczaili się od tego, że bohaterowie też bywają śmiertelni.
Szkoda tylko, że wskutek takiego postawienia sprawy powinnam poczuć względem bohaterów jakieś emocje. A z tym było jakoś trudno. I trochę mi głupio, bo zdążyłam już poczytać recenzje zachwycające się choćby rolą Diego Luny. Dla mnie rola Luny rzeczywiście była w filmie najlepsza (o fakcie bycia najprzystojniejszym z drużyny nie wspomnę bo przecież jestem ponad to... ta, ciekawe czy ktoś uwierzył), ale mam wrażenie, że zabrakło miejsca na szersze przedstawienie tej postaci. Niemniej doskonały jest fakt, że film pokazuje też tę "ciemniejszą" stronę Rebelii - tworzonej nie tylko przez krystalicznie dobrych Skywalkerów, ale i takich, którzy dla dobra Sprawy gotowi są zabić z zimną krwią i to niekoniecznie szturmowca. Trochę zabrakło mi jednak w filmie jakiejś większej konfrontacji między postaciami po tym, jak już Jyn poznaje prawdziwe zamiary rebelianta - widocznie Sprawa jest tak wielka, że łączy nawet największych wrogów...
Sama główna bohaterka, Jyn Erso, to postać, którą równie trudno zaklasyfikować w kategorii "dobra - zła", ale co z tego, skoro dla mnie była boleśnie nijaka. No i wszystkich zachwycających się kolejną silną kobietą z uniwersum Gwiezdnych Wojen muszę niestety rozczarować, że poza nią większej roli nie odgrywa żadna osoba płci żeńskiej. No dobrze, jest Mon Mothma (ha! muszę odkopać te fanfiki i sprawdzić ich kanoniczność), ale nie ma za wiele do powiedzenia. W niesamowicie różnorodnym świecie Gwiezdnych Wojen Leia, Amidala i Jyn Erso to wciąż jaskółki, które nie czynią wiosny. Nie chodzi mi tu o jakieś parytety, ale stworzenie równorzędnej postaci kobiecej otwiera całą masę nowych relacji i nowych emocji, które mogą wzbogacić bohaterkę. Siostra! Matka! Przyjaciółka! Rywalka! Kochanka! Wspólniczka! Możliwości są nieograniczone.
Tymczasem w "Łotrze 1" mamy do czynienia z dość standardową historią w rodzaju "Parszywej dwunastki". Schemat heist movie jest moim absolutnie ulubionym schematem filmowym (drużyna kompletnie niepasujących do siebie typów połączonych wspólnym celem - czy może być coś ciekawszego?), i w "Gwiezdnych wojnach" również się sprawdza, ale też i nie wnosi niczego nowego. Historia jest przewidywalna, pozbawiona większych twistów fabularnych i - przyznaję to naprawdę z przykrością - śmierć żadnego z bohaterów (poza jednym) nie wywołała we mnie większych emocji. W pewnym momencie twórcy dolali też do gara trochę patosu, przez co z filmu robi nam się "Pieśń o Rolandzie".
Pisałam wcześniej o "mroku", ale "Łotr 1" to na szczęście nie "Batman v Superman", nie jest mroczny, tylko po prostu poważniejszy niż poprzednie filmy, zrobiony w zupełnie innej stylistyce - chociaż będzie też zachwycający dla tych, którzy kochają "militarną" stronę uniwersum - te wszystkie dopieszczone modele statków, te zbroje, te roboty... mniam. Jest w nim też i humor, wprowadzany na różnym poziomie przez robota - żartownisia. Ochrzczonego przez mojego narzeczonego "Karolem Strasburgerem Gwiezdnych Wojen". Widać ktoś ocenił film jeszcze bardziej okrutnie niż ja ;)
Mam wrażenie, że w tegorocznych recenzjach narzekam znacznie bardziej niż w tych z roku poprzedniego. To chyba kwestia tego, że powoli zaczynam się nudzić znanymi "uniwersami", a coraz uważniej wypatruję nowych światów. Zastanawiam się, jak "Łotr 1" sprawdziłby się jako osobna historia science-fiction, bez R2-D2 i Vadera w tle. Może wtedy byłabym zachwycona? Może gdyby ograniczyło się czas poświęcony na nawiązania do poprzednich części bohaterowie mogliby mieć szansę się rozwinąć, mogłabym ich bardziej poznać i polubić? Tym bardziej, że idąc na "Gwiezdne Wojny", nie oczekuję "Parszywej dwunastki", tylko "Gwiezdnych Wojen". Wiem, że hajs musi się zgadzać i czeka nas zalew tego typu historii, ale jednak jakoś szkoda...
P.S. Zaraz po seansie dowiedziałam się o śmierci Carrie Fischer i zrobiło mi się bardzo, bardzo smutno. Razem z księżniczką Leią odszedł kawałek mojego dzieciństwa i mam wrażenie, że miliony osób na całym świecie poczuły w tym momencie to samo. To tylko pokazuje, jak wielką moc miały oryginalne "Gwiezdne Wojny". Niestety "Łotr 1" nie ma na to szans.
Komentarze
Prześlij komentarz