Podróż bohaterki, czyli "Vaiana"
W 1949 roku Joseph Campbell, amerykański religioznawca, mitoznawca i filozof opublikował "Człowieka o tysiącu twarzy", książkę, która wywarła niesamowity wpływ na Hollywood (z Georgem Lucasem, największym orędownikiem Campbella na czele). W swojej pracy Campbell udowadnia, że w mitach całego świata istnieje archetypowy bohater, którego wędrówka ma we wszystkich kulturach cechy wspólne.
"Człowiekowi o tysiącu twarzy" uważnie przyglądało się też studio Walta Disneya, który - jakby nie było - zbudował swoje imperium na mitach i archetypach, złagodzonych na potrzeby najmłodszego widza. W 1992 roku Christopher Vogler, amerykański specjalista od rozwoju scenariuszy filmowych i wykładowca struktur narracji stworzył na potrzeby studia Disneya przewodnik: "A Practical Guide to The Hero with a Thousand Faces", który później został rozwinięty w głośną książkę (wydaną również w Polsce przez Wydawnictwo Wojciech Marzec): "Podróż autora. Struktury mityczne dla scenarzystów i pisarzy". Jeśli przyjrzycie się uważnie strukturze "Króla Lwa", "Pięknej i Bestii", "Mulan" czy "Herkulesowi", to dostrzeżecie w nich echa uważnej lektury Voglera, a więc wszystkie obowiązkowe "mityczne" punkty, jakie scenarzyści zaczerpnęli z Campbella.
Ostatnie filmy Disneya nie trzymały się struktury mitycznej tak ściśle, zwłaszcza "Zwierzogród" czy "Kraina lodu" odwracały schematy i grały z oczekiwaniami widza. I nagle po nich wszystkich pojawiła się "Vaiana", która sprawia wrażenie, że była pisana krok po kroku z przewodnikiem Voglera, a twórcy scenariusza postawili sobie za cel wykorzystanie wszystkich punktów z rozpiski. WSZYSTKICH, nawet gdy same mity wszystkich nie zawierają. "Podróż bohatera" przedstawiona jest w tym filmie tak dosłownie, że trudno uwierzyć, że po obu wspomnianych filmach Disney zrobił aż tak wielki krok w tył. Najnowszy film studia ma niby wszystko, co potrzeba, a pracę domową ze struktury mitycznej twórcy odbębnili śpiewająco (tak, piosenki też są), ale kompletnie brakuje mu duszy. I sensu też, czasami.
No dobrze, może nie ma co narzekać na "mityczność" filmu, bo w końcu historia o mity się opiera. Tytułowa Vaiana (a raczej Moana, ale to zupełnie inna historia) musi porzucić swoją rodzinną wyspę, by - z pomocą półboga Mauiego - zwrócić serce bogini Te Fiti i tym samym uratować swój świat przed zagładą.
Mamy więc po kolei wszystkie, wszyściutkie punkty i niemal wszystkie postaci, o których piszą Campbell i Vogler, pozbawione jakiejkolwiek nadbudowy. Zaczynamy od "zwyczajnego świata", w którym żyje bohaterka, którą następnie wezwie "zew przygody", po to tylko, by pierwszy raz go odrzuciła. Nic straconego, do akcji wkracza Mentor, tu w osobie babci, która daje jej siłę i artefakt niezbędny do rozpoczęcia przygody. Po przekroczeniu Pierwszego Progu i zwerbowaniu jego Strażnika (Mauiego), który staje się zarazem Sprzymierzeńcem, nasza bohaterka zostaje poddana różnorakim testom, by trafić do nowego świata... i tak dalej, i tak dalej. Jeśli czytaliście którąś z dwóch wspomnianych przeze mnie książek, to odczytywanie kolejnych etapów "Podroży bohaterki" będzie świetną zabawą.
Problem w tym, że nawet najdoskonalsza struktura nie pomoże filmowi, jeśli bohaterowie będą nudni, cel niejasny, a przesłanie wyjątkowo mętne. A tak własnie jest w przypadku "Vaiany". Moje wymądrzanie się można by łatwo wypunktować argumentem, że przecież filmy Disneya przeznaczone są dla tych, którzy schematów jeszcze tak łatwo nie czytają i to właśnie ich oczekują. Niestety, tym razem nie jest to ten problem.
"Vaiana" przemagiczniła. Niestety. Świat, który został wykreowany w Studiu Disneya zachwyca swoim pięknem, aż mamy ochotę zanurzyć się w tym cudownym oceanie. Co z tego, skoro magii jest w nim o jeden hak za daleko. Praktycznie od początku wiemy, że bohaterka jest wybranką i nic jej się nie stanie. A skoro to wiemy, to nie jesteśmy w stanie zupełnie, ale to zupełnie, przejąć się jej losem. Podobnie jak losem Mauiego, Disneyowskiej wersji "Shreka", który miał tu chyba być zastępstwem dla standardowego Disneyowskiego księcia, ale nie ma w nim ani uroku "Shreka", ani księcia. Swoją drogą, Disney wymyśla coraz lepsze księżniczki (Anna i Elsa z "Krainy Lodu" swoją kultowością pobiły chyba wszystkie poprzednie razem wzięte), ale coraz mniej wychodzą mu ich partnerzy. No może poza Flynnem. Flynn był cool. Mamy sytuację trochę jak w filmach Marvela, gdzie protagoniści są tak fajni, twórcy skupiają się na nich tak bardzo, że antagoniści stanowią ledwie ich cień i szybko o nich zapominamy.
No właśnie, antagoniści. W "Vaianie" praktycznie ich nie ma. Czy raczej - są tak magiczni, jak chmura w "Fantastycznych zwierzętach" i zupełnie nie czuć jakiegokolwiek zagrożenia z ich strony. Jeden z nich to pojawiający się na 10 minut gadający krab, a drugi to Balrog dla najmłodszych, pojawiający się na jeszcze krócej. I może zakończenie miałoby szansę zaskakująco wybrzmieć, gdybyśmy głównego antagonistę poznali w trakcie historii, a nie na kilka minut przed jej zakończeniem?
Historia jest tu tak prosta, a do celu bohaterkę wiedzie tak prosta droga, że cały film czekałam na jakieś zaskoczenie, jakiekolwiek odejście od schematu, czy choćby - z innej beczki - jakieś aktualne przesłanie, jak w "Zwierzogrodzie". Niestety, przesłanie "Vaiany" brzmi" musisz odnaleźć siebie, i tyle. Pytanie, co to znaczy dla bohaterki, bo przy całej prostocie filmu akurat to jest dość mętne, chociaż cały czas się o tym mówi (i śpiewa).
Jeśli o śpiewaniu mowa, to piosenki są sympatyczne, wpadają w ucho, chociaż żadna raczej nie ma potencjału na miarę największych Disneyowskich hitów. Szkoda, bo od samego początku, gdy Disney ogłosił że kolejna historia będzie oparta o polinezyjskie mity, wszystko zapowiadało się rewelacyjnie. Niestety, dostaliśmy film skalkulowany od początku do końca, ale zupełnie pozbawiony tego czegoś, co sprawiłoby, że Vaiana zostałaby ukoronowana na królową disneyowskich księżniczek. Szkoda.
Komentarze
Prześlij komentarz