Znowu o tych marzycielach, czyli "La La Land"
Blog zamarł na półtora miesiąca - niestety jego właścicielka aktualnie zarabia na życie pisaniem i czytaniem, co oznacza że czasem brakuje jej czasu i ochoty na pisanie i czytanie poza pracą* :) W sprawach filmowych również porobiły mi się piętrowe zaległości, ale na horyzoncie od dłuższego czasu majaczył film, którego po prostu NIE MOGŁAM ominąć. Zaczęłam strzyc uszami jakiś czas temu, gdy pojawiły się pierwsze informacje, że Damien Chazelle, twórca piorunującego "Whiplash", kręci nowy film i że będzie to musical. Potem "La La Land" zaczął kosić nominacje do wszystkich najważniejszych filmowych nagród i oczekiwania urosły jeszcze bardziej.
Bardzo rzadko na ekrany kin trafiają musicale, które nie były wcześniej wystawiane na scenie. Plus takich musicali to fakt, że można je oglądać świeżym okiem, bez znajomości piosenek i fabuły. Gdy oglądałam "Nędzników", "Mamma mia" czy "Upiora w Operze", równocześnie pod nosem nuciłam utwory i porównywałam je z wersjami, które znałam, na korzyść lub niekorzyść. Minusem jest fakt, że przy moim braku słuchu muzycznego musiałam iść na film drugi raz, żeby stwierdzić, czy piosenki podobają mi się czy nie. Efekt - od tygodnia nucę pod nosem "City of stars" i nawet odświeżyłam znajomość nut, żeby umieć je sobie zagrać.
W przypadku "La La Land" trzeba oddzielić od siebie dwie rzeczy. Pierwsza - to subiektywne odczucia fana musicali, który dostaje nowy kąsek do pośpiewania i posłuchania. Taki zwykły zachwyt widza - marzyciela, który ogląda historię o podobnych sobie marzycielach i może się pod koniec lekko wzruszyć. Zachwyt widza, który niby rozumie te wszystkie chwyty poniżej pasa w stylu "Ryan Gosling patrzy spojrzeniem zbitego psiaka, a na czoło opada mu loczek", ale i tak daje się uwieść.
Druga - to zasadność tych wszystkich nagród i nominacji, które spadają na "La La Land" od premiery. Jeśli oglądać film z tej drugiej perspektywy, to można się srodze zawieść. Najnowszy film Damiena Chazelle'a niewiele ma w sobie świeżości i odwagi "Whiplash", nie otwiera też żadnego nowego rozdziału w historii kina ani nawet w historii musicalu. Nie porusza kontrowersyjnych tematów jak zeszłoroczny Oscarowy zwycięzca, czyli "Spotlight", jest pięknie zrealizowany, ale nie ma w sobie nic nowatorskiego pod kątem realizacji jak zwycięzca sprzed dwóch lat, czyli "Birdman" (swoją drogą oba filmy odwołują się do podobnych kwestii, wolności artysty, prawa do realizacji marzeń bez względu na wszystko, dylematu - pieniądze czy pogoń za marzeniem). Dlatego nie dziwią mnie głosy zawodu podobne do tych, jakie odezwały się kilka lat temu po triumfie "Artysty". To bardzo podobny przypadek - film, który sięga przede wszystkim do tradycji kina, film, który jest bardzo "meta", bardzo intertekstualny, który nie jest tylko monologiem twórcy, ale przede wszystkim dialogiem z innymi twórcami.
Druga - to zasadność tych wszystkich nagród i nominacji, które spadają na "La La Land" od premiery. Jeśli oglądać film z tej drugiej perspektywy, to można się srodze zawieść. Najnowszy film Damiena Chazelle'a niewiele ma w sobie świeżości i odwagi "Whiplash", nie otwiera też żadnego nowego rozdziału w historii kina ani nawet w historii musicalu. Nie porusza kontrowersyjnych tematów jak zeszłoroczny Oscarowy zwycięzca, czyli "Spotlight", jest pięknie zrealizowany, ale nie ma w sobie nic nowatorskiego pod kątem realizacji jak zwycięzca sprzed dwóch lat, czyli "Birdman" (swoją drogą oba filmy odwołują się do podobnych kwestii, wolności artysty, prawa do realizacji marzeń bez względu na wszystko, dylematu - pieniądze czy pogoń za marzeniem). Dlatego nie dziwią mnie głosy zawodu podobne do tych, jakie odezwały się kilka lat temu po triumfie "Artysty". To bardzo podobny przypadek - film, który sięga przede wszystkim do tradycji kina, film, który jest bardzo "meta", bardzo intertekstualny, który nie jest tylko monologiem twórcy, ale przede wszystkim dialogiem z innymi twórcami.
Jeśli chodzi o nawiązania, to aż się od nich roi, ale nawet jeśli nie przepadacie za tzw. "Złotą Erą Hollywood" a hasło "New York, New York" nie powoduje, że od razu zaczynacie nucić, to nie ma co się zniechęcać. Film Chazelle'a jest jednak zdecydowanie mniej hermetyczny od takiego chociażby "Ave, Cezar" braci Coen. Bo w gruncie rzeczy nawet jeśli nie mac się nic wspólnego z biznesem filmowym, który lubi pławić się w autotematycznych, intertekstualnych historiach, to opowieść snuta przez reżysera przy akompaniamencie wpadających w ucho piosenek, może przypaść do gustu każdemu. W końcu każdy ma jakieś marzenia, które zazwyczaj przegrywają w zderzeniu z rzeczywistością. I o tym jest ten film. A także - i tu jest ta nowość - o tym, co się może wydarzyć, kiedy marzenia jednak się spełnią. Oraz czy dostosowanie marzeń do sytuacji jest oportunizmem, czy raczej oznaką dojrzałości?
Tak naprawdę jednak poprzednie dwa akapity tyczą się przede wszystkim pierwszej części "La La Land". To pierwsza połowa filmu jest uroczym, momentami niezwykle błyskotliwym dialogiem z najważniejszymi musicalami "Złotej Ery", tradycyjnym, trącącym myszką musicalem z równie tradycyjną historią o ludziach walczących o swoje marzenia. Sam Chazelle zresztą lekko kpi z tego ukochanego autotematyzmu Hollywood, w scenie rozmowy bohaterki ze scenarzystą, który "pisze nową wersję Złotowłosej i trzech niedźwiadków, z perspektywy niedźwiadka". Tymczasem w momencie, gdzie większość musicali skończyłaby się pocałunkiem i wspólnym odjazdem w stronę zachodzącego słońca, tutaj następuje ciąg dalszy... aż do absolutnie cudownej i rozrywającej serce na kawałeczki sceny końcowej. W części drugiej nie ma już ludzi ni stąd, ni zowąd wykonujących skomplikowane układy taneczne, mniej jest piosenek, a wymowa jest dużo bardziej gorzka. Jest zresztą w filmie rozmowa bohaterów na temat jazzu, gdy przyjaciel zarzuca Sebastianowi, że jest zbytnim tradycjonalistą. Równie dobrze można odnieść ten dialog do musicalu - gatunku, któremu wszyscy wieszczą upadek, a mimo to obok zajeżdżanych na śmierć klasyków pojawiają się rzeczy nowoczesne i niesamowite, że wspomnieć absolutnie już kultowego "Hamiltona". Obie te perspektywy współistnieją w "La La Land", który łączy tradycję z nowoczesnością w wyjątkowo uroczy sposób.
Co do aktorstwa, powiem krótko: jak dotąd byłam kompletnie nieczuła na urok Ryana Goslinga, tak po "La La Land", mam ochotę sama coś mu zaśpiewać (mógłby tego nie przeżyć). Emma Stone również idealnie wpisuje się w rolę aktorki na początku kariery. Między obojgiem jest chemia, której inne ekranowe pary mogą pozazdrościć.
Jeśli o musicale chodzi, zdecydowanie wolę dzieła jadące po moich uczuciach jak czołg: "Miss Saigon" albo "Les Miserables" czy inne historie z gatunku "wszyscy giną, na koniec wzruszająca piosenka, kurtyna". "Deszczową piosenkę" czy "New York, New York" mogę obejrzeć i zanucić, docenić wpływ na kino, teatr, popkulturę, ale nie będę gwałcić przycisku "Replay" przy odsłuchu. "La La Land" ma piosenki, których słucham na okrągło, ale nie wywołał we mnie ani potoków łez, ani euforii. Obok scen - perełek zdarzają mu się dłużyzny i banały, większość scen docenia się, ale nie przeżywa. To film dobry, ba! Świetny, a jednak widząc ogromną ilość nominacji do wszelkiego rodzaju nagród mam jednak mieszane uczucia. Cóż, muszę chyba zapoznać się z pozostałymi kandydatami...
*Akurat pod tym względem "La La Land" trafił bardzo blisko moich scenariopisarskich dylematów. Może o problemie moralnym "ja tu piszę dla kasy scenariusz paradokumentu, a tymczasem mój tekst na Script Pro leży odłogiem" też da się nakręcić musical? A może jednak powinnam rzucić to wszystko, wyjechać w Bieszczady i napisać scenariusz "Naszej Szkapy" z perspektywy szkapy?
Komentarze
Prześlij komentarz