7 rzeczy, których nie znoszę w kryminałach
Jakoś tak się złożyło, że ostatnio moją główną lekturą stały się kryminały. Nadrabiam zaległości czytając "szwedzkich mistrzów kryminału", "królowe polskiego kryminału", "norweskich mistrzów prawie tak samo dobrych jak szwedzcy mistrzowie kryminału", "hiszpańskich mistrzów piszących tak jak szwedzcy mistrzowie kryminału tylko że akcja dzieje się w Hiszpanii", "amerykańskich klasyków na których wzorują się szwedzcy mistrzowie i polskie królowe" i tak dalej. No może trochę przesadzam, ale faktem jest że - zawodowo i prywatnie - czytam tego sporo. Oczywiście taka lektura sprawia, że coraz wyraźniej dostrzegam pewne schematy oraz irytujące maniery, których nie ustrzegli się nawet najlepsi. Druga sprawa to taka, że chyba każdy ma swoją własną listę chwytów literackich, których po prostu nie toleruje, nawet w najciekawszych powieściach i bardzo często wynika to z subiektywnego "bo nie i już". Oto moja lista chwytów, technik, zabiegów i tak dalej, których nie znoszę w powieściach kryminalnych i które zmieniają mnie w Hannibala Lectera (nieoficjalnego patrona tego wpisu):
1) Z pamiętnika mordercy
Krew, krew, krew. Wszędzie widzę tylko krew. Zabiłem pierwszy raz, ale zabiję i drugi... Aaaaach, ona była taka młoda... Została po niej tylko krew... - znacie to? Oczywiście głupio by było, gdyby oddać głos mordercy i zdradzić, kto zabił. Stąd te wszystkie pełne wielokropków wstawki z punktu widzenia mordercy, które starają się oddać chaos lub porządek panujący w umyśle psychopaty. Problem w tym, że zazwyczaj te wszystkie wstawki są kompletnie przezroczyste (bo takie muszą być, zwłaszcza w polskich kryminałach, gdzie łatwo zdradzić formą czasownika, czy mówi kobieta czy mężczyzna) i zupełnie niczego nowego nie wnoszą do fabuły. Spełniają jednak ważną funkcję wydłużającą powieść do rozmiarów, które pisarz obiecał wydawcy. To pewnie dlatego zazwyczaj każde zdanie pisane jest w nich od nowego wiersza.
2) Przepraszam, miałem retrospekcję
"Funkcja retardacyjna", którą poznaje się w szkole przy okazji omawiania "Iliady", byłaby dobrym słowem, żeby nazwać kolejny znienawidzony przeze mnie chwyt. Bohater goni mordercę, jest już blisko, morderca odwraca się - o cholera, ma broń. Strzela i... Dostajemy pięćdziesięciostronicową wstawkę opowiadającą o dzieciństwie tegoż mordercy. Trudnym dzieciństwie, w którym mordował małe zwierzątka ale poza tym był słodkim blondynkiem i wszystko co stało się dalej, to wina środowiska, nieszczęśliwego splotu wypadków i sadystycznych zakonnic. Po czym poznał dziewczynę, zakochał się, ona go rzuciła, a może on ją. Co i tak nas nie interesuje, bo chcemy wiedzieć, zastrzeli go czy nie?!
3) "Coś mi umyka"
Ostatnio przeczytałam książkę, gdzie prowadzącym śledztwo "coś umykało" niemal w każdej scenie. "Miał wrażenie, że przeoczył pewien ważny szczegół.", "Coś mu to przypominało, ale nie wiedział co.", Dobra, panie detektyw, to idź pan się wyspać, weź pan cynk na pamięć i koncentrację i wróć, gdy już to sobie przypomnisz. Pół biedy, gdy w końcu dowiemy się, o co chodziło i mamy do czynienia z efektem "oooo rzeczywiście czemu sam na to nie wpadłem". Najgorsze, gdy czytelnik domyślił się wcześniej, co umyka bohaterowi i jęczy z niemocy, czytając o jego problemach z dedukcją.
4) Zmiany reguł w trakcie gry
Nie, nie piję wcale do ostatniego sezonu "Sherlocka". Ale kiedy na koniec książki dowiaduję się, że zakończenia nie będzie, bo wszystko było tylko snem głównej bohaterki, albo intrygą wymyślonego przez nią kryminału, albo po prostu wszystko działo się w głowie detektywa, to mam ochotę gryźć.
5) Miasto, miasto... i miasto
Ja wiem, że teraz jest w modzie uczynić miasto równorzędnym bohaterem powieści. Wrocław Krajewskiego, Moskwa Akunina, Ateny Szamałka - to przykłady tego, że czasem wychodzi. Gorzej, gdy autor myli tworzenie klimatu z udawaniem nawigacji GPS i donosi o każdej uliczce, w którą wchodzi bohater, nie zostawiając go samego nawet na sekundę. Tymczasem żeby miasto rzeczywiście mogło "zagrać" potrzebujemy czegoś więcej niż suchej listy ulic, alejek i przystanków autobusowych.
6) ZBYT nieszczęśliwy detektyw
To, że detektyw powinien być nieszczęśliwy, to się rozumie samo przez się i bardzo pięknie pisała o tym Pyza Wędrowniczka => link. Ale gdy na bohaterze skupiają się wszystkie możliwe ludzkie nieszczęścia, był bity w dzieciństwie przez wyżej wspomniane sadystyczne zakonnice, ma blizny po przypalaniu żelazkiem przez jednorękiego ojca alkoholika, zmarła mu ukochana żona, dzieci, pies i złota rybka, a kot zadławił się rybką, to czytelnik ma ochotę krzyknąć DOŚĆ.
7) Rozwiązania z d... wzięte
Pardon my French, ale większość opracowań na temat kryminału mówi, że czytelnik w trakcie lektury powinien sam otrzymać wszystkie tropy niezbędne do rozwiązania zagadki. Tak by mógł poczuć satysfakcję z jej rozwiązania wcześniej od detektywa - lub jeszcze większą, gdy mimo wszystkich oczywistości autor tym rozwiązaniem go zaskoczy. Gdy pojawia się satysfakcja typu "to takie proste, czemu sam na to nie wpadłem" to znaczy, że kryminał spełnił swoją rolę. Ale jeśli zamiast tego po sześciuset stronach wytężonej dedukcji okaże się, że mordercą był syn bohatera, o którym wcześniej autor nie zająknął się nawet słowem, to... hej, chyba coś jest nie tak. W tej samej beczce pływają też bohaterowie, którzy co prawda są w książce obecni od początku, za to na koniec dostają motywację z Księżyca rodem, w stylu "60 lat temu ojciec bohatera zastrzelił mojego stryjecznego dziadka, więc ja wymordowałem mu całą rodzinę".
Celowo nie podaję żadnych tytułów - ale jeśli czytacie kryminały, to zapewne odgadniecie, które książki mogłam mieć na myśli. Zazwyczaj więcej niż jedna odpowiedź jest poprawna - bo irytujące motywy uwielbiają powracać w kolejnych i kolejnych powieściach, uznawane za "fajne" przez coraz to nowych pisarzy. A jak jest z Wami? Które techniki narracyjne czy inne chwyty wywołują w Was białą gorączkę?
Komentarze
Prześlij komentarz