Magia Nowej Przygody, czyli "Strażnicy Galaktyki vol. 2"


Ostatnio na każdy film z uniwersum Marvela kręciłam nosem. A to nudy, a to historia nie taka, a to zbyt zabawne, a to za poważne, a to za dużo bohaterów... W każdym razie na filmach, na które kiedyś leciałam do kina w podskokach, od pewnego czasu coraz trudniej mi było wysiedzieć, co dopiero do ostatniej sceny po napisach. Aż nadeszli "Strażnicy Galaktyki vol. 2" i nagle kilka rzeczy jestem zmuszona odszczekać.

Po pierwsze, przy okazji ostatnich "Avengersów", kolejnych "X-menów" czy "Thora" powtarzałam jak mantrę, że kolejne sequele to już nie to, że w końcu trzeba nakręcić coś nowego. Z kolei filmy takie jak "Deadpool", "Ant-Man" czy "Doktor Strange", chociaż oferowały momentami dobrą zabawę i wprowadzały nowych bohaterów, za bardzo dawały mi odczuć że są tylko częścią większego uniwersum i rozbiegówką pod kolejne filmy. Do tego w pewnym momencie zaczęłam już gubić się w tysiącach nawiązań do innych filmów, scenach po napisach po scenach po napisach i easter eggach zrozumiałych tylko dla fanów komiksów, których natężenie osiągnęło apogeum choćby w "Czasie Ultrona". Do tego twórcom coraz trudniej było wykrzesać u mnie jakiekolwiek emocje.


Po nowej części "Strażników Galaktyki" spodziewałam się tego wszystkiego plus wszystkich wad, o jakich pisałam w recenzji ostatniego "Star Treka", czyli z jednej strony aż-za-fajnych bohaterów, z drugiej - sztampowej do bólu historii, gdzie sens ginie w nawale efektów specjalnych, historii którą można by przerzucić do innego uniwersum i nikt by nic nie zauważył. Oj, jak bardzo się myliłam. Najnowszy film z Peterem Quillem i spółką przebił w moim własnym Marvelowym rankingu wszystkie części "Kapitana Ameryki" i do tego nie wiem, czy nie zagwarantował mi jeszcze lepszej rozrywki niż jedynka. Z jednej strony - ubawiłam się do łez, z drugiej - porządnie wzruszyłam na koniec, z trzeciej - ten film miał naprawdę dobry scenariusz, w którym wszystko było na swoim miejscu.

Fabuły streszczać nie będę, bo nie chcę nikomu zabierać przyjemności z kolejnych zwrotów akcji. Powiem tylko, że na tle pozostałych superbohaterskich opowieści "Strażnicy Galaktyki" oferują naprawdę ciekawą, niejednoznaczną i inteligentnie napisaną historię, a do tego rozgrywaną nie tylko wśród laserów i kosmicznych bitew, lecz - przede wszystkim - poprzez relacje między bohaterami. Niby nic nowego, to właśnie interakcjami uniwersum Marvela stoi, czego wciąż nie może się nauczyć konkurencja, nauczyli się za to choćby twórcy "Star Treka". Z drugiej strony, w odróżnieniu od nowego "Star Treka", który chciał być trochę takimi "Strażnikami" tylko ze Spockiem i Kirkiem, historia nie opiera się na samych dowcipnych dialogach i interakcjach między bohaterami, ale jest ciekawa sama w sobie. W końcu nie sięgnięto do obowiązkowego zestawu, czyli: zniszczenie niebezpiecznego artefaktu albo ratowanie stacji kosmicznej z cywilami, ewentualnie powstrzymanie ataku stworów z innego wymiaru. Czy raczej, jakby się zastanowić: mamy to wszystko, ale akcenty zostały nieco przesunięte i nie to jest najważniejsze. Jeśli ktoś spodziewał się konfrontacji z Thanosem, to z zaskoczeniem może stwierdzić, że film jest o czymś zupełnie innym. Co więcej, mimo obowiązkowych bitew, pościgów i efektownie sfilmowanych walk, historia jest zaskakująco kameralna i rozpisana na zaledwie parę postaci, bez tłumów statystów. Krok po kroku poznajemy coraz bardziej motywacje bohaterów, ich tajemnice, coraz bardziej ich lubimy lub przestajemy im ufać. Każda scena mówi nam o którejś z postaci coś więcej, każdy dialog ma drugie dno. Z kolei uczynienie rodziny lejtmotywem filmu również wyszło bardzo zgrabnie - każda postać dostaje do rozwiązania swoje rodzinne sprawy, co pozwala na pokazanie ich z zupełnie innej strony. Sprawia to, że nawet tradycyjna rozpierducha na koniec nie jest zwykłym "pojedynkiem z bossem", tylko wymaga od bohaterów rozdzierających serce wyborów.


Wracając jeszcze do "Star Treka", "Strażnicy Galaktyki" mają to, czego w tamtym filmie mi najbardziej zabrakło, a być powinno - światotworzenie. Wszystkie wykreowane przez twórców światy intrygują, przedstawiciele różnych kosmicznych narodów mają swoje zasady i odmienną perspektywę, a Ego to już w ogóle jakby żywcem ze starego "Star Treka" wyjęta postać.

Przede wszystkim jednak "Strażnicy Galaktyki vol. 2" są świetną zabawą. Taką zabawą rodem z Kina Nowej Przygody, wspomnieniem z dzieciństwa, tym bardziej że w tle gra muzyka lat 80., a w epizodycznych rólkach pojawiają się... też nie zdradzę, żeby nie psuć przyjemności. Zabawa rozgrywa się w kilku wymiarach - po pierwsze tym wizualnym. Film to jeden wielki efekt specjalny, ale z gatunku tych wywołujących u widza efekt "wow". Poza tym może sobie na to pozwolić, od pierwszej sceny biorąc sam siebie w nawias. Po drugie, bohaterowie, których już znamy z pierwszej części, tu zostają pogłębieni, i to w tak perfidny sposób, żebyśmy polubili ich jeszcze bardziej. Co więcej, swoją dusze dostają nawet tak trzecioplanowe postaci jak Kraglin, którego postać autentycznie chwyta za serce. Po trzecie - dialogi są przezabawne (chociaż nie zawsze humor jest najwyższych lotów), czy to wszelkie teksty Draxa, czy to przekomarzanki Rocketa i Yondu, czy to nieśmiałe próby poderwania Gamory przez Petera. I chociaż sam motyw "jesteśmy rodziną" jest nieco disneyowski, to wszelkie podniosłe lub smutne momenty są zaraz równoważone niekoniecznie inteligentnym żartem. Przez to całość ma taki chłopacki urok, a do tego mężczyźni ukrywający swoje uczucia i przykrywający je śmieszkami-heheszkami chociaż my i tak wiemy, co czują, to coś, co na mnie działa. Och, te męskie łzy. Pytanie tylko, czy do tej dobrej zabawy nie potrzebna jest jednak znajomość pierwszej części.

Niestety, jeśli o dialogach mowa, to trzeba do tej beczki miodu dorzucić niestety trochę narzekań na polskie tłumaczenie napisów. Zdaję sobie sprawę, że dosłowne tłumaczenie nie zawsze wchodzi w grę, ale to co zrobił tłumacz, momentami wołało o pomstę do nieba. Zdarzały się sceny, gdy tłumaczenie było tak bardzo obok oryginału, że przestawało mieć sens albo gubiło zupełnie intencje postaci. Nie mam pojęcia dla kogo były niektóre teksty, ale miałam wrażenie że autor przekładu wizualizował sobie jakiegoś typowego gimnazjalistę z fanklubu "Pitbulla" i tłumaczył specjalnie dla niego z podobną finezją. Pech dla tych, którzy znają angielski na tyle, żeby widzieć jak rozmijają się dialogi i napisy, bo momentami może to wytrącić z rytmu.


Nie ukrywam, że "Strażnicy Galaktyki" byli pierwszym filmem od bardzo dawna, który wywołał we mnie tak wiele emocji, ze wzruszeniem włącznie. Na pierwszym filmie, gdy wszyscy płakali na "We are Groot" ja siedziałam niewzruszona, na drugiej części, przyznam, zdarzyło mi się autentycznie pociągnąć nosem i to aż na dwóch scenach. Przede wszystkim dzięki temu, że były one naprawdę nieźle zagrane. Czy to Chris Pratt w roli Star-Lorda, czy Zoe Saldana w roli Gamory, czy Michael Rooker w roli Yondu (zresztą Yondu praktycznie wygrywa wszystkie sceny, w których się pojawia), wszyscy stanęli na wysokości zadania. No i jest jeszcze Baby Groot, który każdym swoim pojawieniem się wywołuje u widowni salwy śmiechu na zmianę z rozczuleniem. Aczkolwiek nie wiem, czy przypadkiem twórcy nie poszli o jedno "I am Groot" za daleko.

Oczywiście jeśli spodziewacie się jakiejś filozoficznej głębi, albo dekonstrukcji komiksowych mitów jak w przypadku "Logana", to "Strażników Galaktyki" lepiej omijajcie szerokim łukiem. Ja, ku swojemu własnemu zdziwieniu, jestem zachwycona. Dawno nie byłam na filmie, bo obejrzeniu którego miałam ochotę pobiec do kina jeszcze raz. Tym razem wiedziałam to już mniej więcej w połowie filmu. Jeśli jeszcze nie widzieliście "Strażników Galaktyki", a lubicie "Gwiezdne wojny" i "Indianę Jonesa" to naprawdę polecam nadrobienie obu części, bo mam wrażenie że to najlepsze filmy przygodowe, jakie pojawiły się w naszych kinach od czasu pierwszych "Piratów z Karaibów". Nie jestem Stevenem Spielbergiem, ale gdybym była, ocierając łzy wzruszenia zadzwoniłabym bym do Jamesa Gunna i powiedziała mu "dobra robota, synu".

Komentarze

Copyright © Bajkonurek