To tylko koniec świata, czyli "Ostatni policjant"


Jeśli oprócz czytania zajmujecie się również pisaniem, to znacie ten jęk zazdrości, który dobywa się z waszych gardeł, gdy traficie na książkę z pomysłem tak prostym, a tak dobrym, że jedyne o czym jesteście w stanie pomyśleć, to "Dlaczego sama na to nie wpadłam". Ja tak miałam właśnie z "Ostatnim policjantem", kryminałem Bena H. Wintersa.

Na warsztatach literackich albo scenariuszowych przyszli twórcy uczą się, że podstawą pomysłu jest tak zwany "hak", czyli coś, co stanowi o jego oryginalności, odróżnia go od pozostałych dzieł tego gatunku. Hakiem może być nietypowy bohater, ciekawe miejsce akcji, zakręcony twist fabularny albo interesujący dylemat moralny, który bohater musi rozwiązać. "Ostatni policjant" byłby więc jednym z wielu kryminałów, w którym detektyw prowadzi śledztwo w sprawie sfingowanego samobójstwa. Ale jest jeden szkopuł - do Ziemi zbliża się Maja, wielka asteroida, która za pół roku zmiecie z jej powierzchni wszelkie życie. A to wywraca wszelkie znane nam kryminalne schematy do góry nogami.

"Ostatni policjant" może budzić pewne skojarzenia z "Melancholią" Larsa von Triera. I tu, i tam, mamy do czynienia ze zbliżającą się apokalipsą widzianą niejako "przez dziurkę od klucza" - oczami przeciętnych ludzi, którzy mogą jedynie czekać na zagładę, nie mając żadnego wpływu na losy świata. I tu, i tam, nadciągająca zagłada jest też pretekstem do opowiedzenia czegoś więcej o człowieku. Gdzieś tam być może rozgrywają się sceny znane nam z filmów katastroficznych: toczą się gorączkowe dyskusje na szczytach władzy, prezydenci decydują o ewakuacji miast i użyciu broni atomowej, sekty popełniają zbiorowe samobójstwa. Tymczasem bohaterowie "Ostatniego policjanta" muszą podejmować nieco bardziej prozaiczne decyzje - co zrobić na obiad, skoro w sklepach zaczyna brakować zaopatrzenia, jak dojechać z miejsca na miejsce, skoro rząd wstrzymał dostawy benzyny, no i czy w ogóle jest jakikolwiek sens iść do pracy, skoro już niedługo i tak wszyscy zginą?

Detektyw Henry Palace jest przeciętnym policjantem z niewielkiej miejscowości, który nagle z krawężnika awansował do wydziału kryminalnego. Niekoniecznie za wybitne zasługi - brakuje ludzi, bo wszyscy rzucają pracę i wyjeżdżają albo popełniają samobójstwa. Henry Palace zdecydował, że on do pracy będzie chodził, chociaż czasem i jego dopadają momenty zwątpienia, a patrząc na ludzi wokół siebie, zastanawia się, kto z nich dotrwa do kolizji Mai z ziemią, a kto wcześniej odbierze sobie życie. Henry jest zdecydowanym przeciwieństwem typowego bohatera kryminału - to nie zapijaczony, cyniczny stróż prawa, zamknięty w swojej samotni. To raczej świat wokół niego taki się staje, podczas gdy on twardo trwa na swoim stanowisku. Henry Palace to bardziej nadgorliwy kadecik, świeżo po awansie. Pełen energii, oczytany w podręcznikach kryminalistyki, wierzący w swoją misję. Dopiero walczy o swoją pozycję, dopiero stoi u progu wielkiej kariery, na którą szansa - cóż - niejako spadła mu z nieba. Tym bardziej mu współczujemy, gdy ktoś chwali go słowami "kiedyś będzie z ciebie wspaniały detektyw". Bo wiemy, że tego "kiedyś" nie będzie.

No właśnie, wystarczył jeden fantastyczny element w zwyczajnej rzeczywistości miejskiego kryminału, żeby całkowicie zmienić odbiór powieści. I chociaż całość jest absolutnie standardowym dziełem swojego gatunku - z trupem, podejrzanymi, śledztwem, przesłuchaniami, mylnymi tropami i twistem fabularnym na koniec - to koniec świata w tle sprytnie przesuwa pewne akcenty. I nie chodzi tu wyłącznie o wizję świata tuż przed zagładą, bo tutaj Winters oszczędnie dawkuje szczegóły. Ludzkość dopiero znalazła się na zakręcie, część instytucji wciąż funkcjonuje normalnie, dzieci wciąż bawią się na placach zabaw, a w sklepach nadal można zrobić jakieś zakupy (chociaż o konserwach trzeba zapomnieć). Apokalipsa jest już w głowach ludzi, ale nie widać jej jeszcze na każdym kroku, chociaż zaczyna szerzyć się bezprawie, a samobójców nikt już nawet nie liczy. Za to takie, a nie inne przedstawienie sprawy powoduje, że przy czytaniu zadajemy sobie zupełnie inne pytania, niż przy standardowym kryminale. Na pierwszym miejscu wcale nie jest "kto zabił", a raczej "dlaczego zabił". Po co mordować i w drobiazgowy sposób fingować samobójstwo, skoro za sześć miesięcy wszystko i tak przestanie mieć znaczenie? Do tego czytelnik znacznie bardziej angażuje się w samą sprawę, bo nie chodzi tu już jedynie o zwykłe "samobójstwo czy morderstwo". Dla naszego bohatera potwierdzenie, że ma rację, to jedyna rzecz, która trzyma go w pionie. To już nie jest kwestia kariery detektywistycznej czy awansu - chodzi raczej o nadanie sensu własnym działaniom. I nadanie swego rodzaju sensu śmierci Petera Zella - zamordowany żył samotnie, nikt po nim nie płacze, ani rodzina, ani znajomi. Gdyby nie nasz detektyw, nikt nawet nie zwróciłby uwagi na kolejnego samobójcę. Gdy wszyscy wokół przekonują go, że powinien odpuścić, on drąży, sprawdza, tropi, przesłuchuje... żeby zdążyć znaleźć mordercę jeszcze przed końcem świata. A czytelnik trzyma za niego kciuki, równocześnie zadając sobie kolejne pytanie - co on sam zrobiłby na jego miejscu.

Książka jest pierwszą częścią trylogii, więc chociaż uda nam się poznać rozwiązanie zagadki śmierci Petera Zella, jeszcze nie wszystko na końcu będzie jasne. W tle historii kryminalnej mamy drugi wątek, sensacyjny, związany z siostrą naszego detektywa. Nico to zbuntowana dwudziestolatka, która prosi detektywa Palace'a o pomoc w odnalezieniu jej męża. Szybko okazuje się, że sprawa ma drugie dno, a jest w nią zaangażowane wojsko, które po ogłoszeniu informacji o asteroidzie dostało od rządu ogromne uprawnienia i najwyraźniej "coś szykuje". Co skrywają wojskowi i jaka jest w tym wszystkim rola Nico? Na rozwiązanie trzeba będzie poczekać do kolejnych tomów.

Akcja powieści prowadzona jest niespiesznie, a sama historia - chociaż z asteroidą w tle - jest bardzo kameralna, momentami bardziej obyczajowa niż kryminalna. Nie ma tu spektakularnych pościgów i fabularnych fajerwerków. Świat przed apokalipsą i kolejne etapy śledztwa poznajemy z punktu widzenia naszego bohatera, który zamiast biegać za przestępcami z gnatem w ręku, woli przyczaić się i obserwować - chociaż kiedy trzeba, potrafi też sięgnąć po broń. I zdecydowanie bardziej odpowiada mi takie prowadzenie fabuły - najmniej przypadła mi do gustu końcówka, która sprawia wrażenie, jakby ktoś kazał autorowi na siłę podbić napięcie. Ale jako całość "Ostatni policjant" świetnie sprawdza się jako kryminał nie tylko na wieczór - bo ze względu na oryginalne ujęcie tematu i przekroczenie ram gatunku zostaje w głowie na nieco dłużej.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek