Gdy słowa irytują, czyli o błędach językowych i agresji


Pewnego pięknego dnia podczas robienia korekty trafiłam na termin, którego prawidłowej pisowni i odmiany nie sposób było znaleźć w słowniku. Internet miał do niego dość luźne podejście i istniało kilka wariantów. Ponieważ nie umiałam zdecydować się na jedną formę, postanowiłam wybrać opcję "pytanie do publiczności". Zadałam więc pytanie w grupie facebookowej dla redaktorów...

Rezultaty przeszły moje najśmielsze oczekiwania: już po kilkunastu sekundach kilka osób zwróciło mi uwagę, że zrobiłam literówkę w komentarzu (fakt, zrobiłam, toteż poprawiłam ją od razu) i nie postawiłam przecinka we właściwym miejscu. Ktoś napisał, że skoro nie umiem pisać poprawnie, to czy na pewno powinnam być redaktorem. Kolejne osoby z kolei zaczęły uzasadniać, że wspomniany błąd interpunkcyjny nie jest błędem, i rozważać, czy zdanie można uznać za wtrącenie, czy nie. Ktoś spytał ironicznie, czy nie umiem korzystać z googla. Ktoś polecił mi przeszukanie poradni językowej, od której zaczęłam poszukiwania, a ktoś zaczął biadolić że to angielskie słowo i dlaczego nie mogę użyć polskiego odpowiednika. Dopiero jedenasta osoba odpowiedziała na moje pytanie, ale co z tego, skoro dwunasta zarzuciła jej, że się nie zna. Byłam tak przerażona, że usunęłam wpis, poprzysięgając sobie, że choćbym miała przeczytać cały słownik Doroszewskiego za jednym posiedzeniem, nigdy więcej nie rzucę już niczego braciom redaktorom na pożarcie. I tak miałam dobrze. Wpis obok, dotyczący zasadności użycia słowa "psycholożka" miał jakieś dwieście komentarzy, z których połowa była argumentami ad hitlerum.

Ale o tym, jak poprawiać błędy i nie zwariować przy tym, już kiedyś pisałam. Tym razem zafascynowała mnie zajadłość, z jaką redaktorzy rzucili się na siebie wzajemnie. Poczytałam kilka innych dyskusji i cóż, lepiej nie było. Wystarczy rzucić parę haseł-samograjów: żeńskie końcówki, rusycyzmy, kalki językowe - zaledwie mała iskra może rozpętać prawdziwą polonistyczną gównoburzę. Widać też, że największe emocje budzą zmiany w języku, które naruszają jakieś szeroko rozumiane status quo. Pytanie tylko, dlaczego?

Lubimy ograniczenia?

Teoretycznie można powiedzieć: tu jest Polska, tu bez kłótni nie da rady. Ale jeśli podejść do tego od strony psychologicznej, to przecież zazwyczaj raczej oburzamy się na ograniczenia, niż dobrowolnie im poddajemy: kodeks drogowy i ograniczenia prędkości nieustannie podajemy w wątpliwość. Ściąganie plików z internetu to przecież nic złego, ustawa o stałej cenie książki wywołuje burzę, nawet niektórzy katolicy nie są zadowoleni z tego, że Kościół zabrania im jeść mięso w piątki i uprawiać seks przed ślubem. Tymczasem w języku nie dość, że dobrowolnie poddajemy się rygorom (co jest, powiedzmy, naturalne) to jeszcze... sami z siebie domagamy się nowych.

Nawet najbardziej cierpliwy i wyluzowany człowiek potrafi jednym tchem wymienić zwyczaje językowe, które denerwują go u innych. Mówienie "om" zamiast "ą", "bynajmniej" zamiast "przynajmniej", używanie regionalizmów, przekręcanie przysłów i idiomów... wyliczać można w nieskończoność. Znaczna liczba tych irytujących zwyczajów wcale nie jest błędna, czasem została już zaakceptowana przez Radę Języka Polskiego, czasem ma uzasadnienie w przeszłości, czasem przejdzie tylko w języku mówionym albo dane słowo jest regionalizmem. Ten tekst nie ma jednak na celu ich wyliczania (aczkolwiek podejrzewam, że gdybym dała mu tytuł "10 najbardziej irytujących zwyczajów językowych", to byłby to najbardziej clickbaitowy tytuł w historii bloga), a raczej chciałabym sięgnąć głębiej - DLACZEGO tak agresywnie reagujemy, gdy język wokół nas nie jest taki, jakbyśmy chcieli? Ta przypadłość nie dotyczy zresztą tylko zawodowych redaktorów (chociaż serio - dopóki nie trafiłam na facebooka, nie sądziłam że ludzie, którzy zaliczyli na piątkę Kulturę Języka Polskiego, potrafią tak bluzgać na innych), bo pod każdym tekstem w internecie można znaleźć samozwańczych rycerzy korekty, którzy zamiast zająć się treścią, wyliczą wszystkie błędy i brakujące przecinki.




No właśnie, może na początku powinniśmy rozgraniczyć dwa rodzaje językowych burz. Pierwsza to ta o błędy - łatwo uciszyć je w zarodku, przywołując odpowiednie fragmenty słownika i cytaty z poradni PWN, z profesorem Bańko na czele. Oczywiście zawsze mogą zdarzyć się tacy, którzy z tą wyrocznią się nie zgodzą i będą udowadniać, że "Rada Języka Polskiego nie jest nieomylna, to zaledwie organ doradczy". Drugi gatunek burz to jednak problem z rzędu tych nierozwiązywalnych - o słowa spoza słownika. O neologizmy, zapożyczenia, kalki. O wszelkie słowa, które naruszają językowe status quo, które tak naprawdę dla każdego jest zupełnie inne. Tutaj nie jest już tak łatwo. Ale dlaczego?

Siadaj, pała!

Główny powód, moim zdaniem, to szkoła - to w zasadzie najważniejsze miejsce, które wpaja nam, że brak znajomości reguł ortografii, interpunkcji, gramatyki i stylistyki to najcięższy grzech zasługujący na piekielny kocioł pełen smoły. Grzech, który na liście grzechów głównych nie znalazł się jedynie dlatego, że nie układali jej redaktorzy. Przeciętny nauczyciel na błędy i odstępstwa od normy reaguje krzykiem, podniesionym głosem, jedynką wstawioną do dziennika czerwonym długopisem i wyrzutami przed całą klasą. Ba! Uczymy się nawet dzielić błędy na kategorie i podkategorie: leksykalne i fonetyczne, słowotwórcze, frazeologiczne... A potem robią nam z tego sprawdziany! I tak dzień w dzień, przez 12 lat. To się chyba nazywa warunkowanie.

Każdy kij ma dwa końce - szkoła z jednej strony uczy nas poszanowania dla wszelkich reguł, a z drugiej - że od tych reguł nie ma odstępstwa. Trochę za słabo, mam wrażenie, poświęca się w szkole czasu na naukę o regionalizmach, dialektyzmach, gwarach, zmianach w języku. Za mało mówi się o zjawiskach, dzięki którym uczeń zdałby sobie sprawę z tego, że język, jakiego on sam używa, nie jest jedynym słusznym. Za to ciągłe wytykanie błędów ma jeszcze jeden efekt, psychologiczny - czasem podświadomie zaczynamy przypisywać człowiekowi, który popełnia błędy, negatywne cechy charakteru. A takiego człowieka można obrażać - teoretycznie - bezkarnie.

Rozbiory i PRL

Jeszcze innym powodem jest nasza poplątana historia. Polacy od setek lat byli w szczególnej sytuacji - musieli swojego języka bronić i walczyć o to, by przetrwał w jak najmniej zanieczyszczonej germanizmami czy rusycyzmami formie. Dzięki ogromnej pracy nie tylko poetów i pisarzy - jak zwykło się sądzić - lecz także postaci, o których nie uczy się w szkole, jak Karol Estreicher,Witold Doroszewski czy Zenon Klemensiewicz, otrzymaliśmy zręby tych wszystkich reguł, na których została zbudowana nasza ortografia, gramatyka i świadomość językowa w ogóle. To z tamtych czasów wywodzi się swego rodzaju szacunek do języka, który sam w sobie nie jest niczym złym - ale wynika z niego również lęk przed zapożyczeniami czy neologizmami.

No właśnie, jeśli o szacunku mowa - dla niektórych osób wszelkie odstępstwa od "normy" są niedopuszczalne. Tymczasem to nie działa tak łatwo, jak chcieliby puryści. Język się zmienia, czy chcemy tego, czy nie, bo zmienia się rzeczywistość wokół nas, często wymuszając narodziny nowych słów. Język jest żywy - słowa wchodzą do obiegu, wypadają z niego, po czym wracają, zmieniają znaczenia albo nabierają nowych. Gdyby było inaczej, nie bylibyśmy w stanie się porozumieć.


Swoje oczywiście zrobił internet. Z jednej strony możliwość publicznego wypowiadania się na wszelkich forach - dostępna dla wszystkich, bez względu na wiek, status czy wykształcenie. Z drugiej - anonimowość, która pozwala na wyśmianie drugiego człowieka bez konsekwencji. Całkiem spora jest grupa ludzi, którzy z wytykania błędów - mniej lub bardziej spektakularnie - uczyniła sobie główną rozrywkę. I znowu, nie twierdzę, że wskazywanie błędów publicznie zawsze jest złe - zwłaszcza błędy merytoryczne w tekstach wytykać się powinno. Nie uważam też, że każde wytknięcie błędu jest hejtem (twórcy "Korony Królów", to do Was), ale zdecydowanie za często zwrócenie uwagi w internecie przeradza się w agresywną wymianę zdań (zwłaszcza gdy ani jedna, ani druga strona nie chce odpuścić).

Skąd się biorą grammar nazi?

Całkiem spora ilość gramatycznych nazistów to osoby po polonistyce. Innych filologii też jest sporo (tłumacze idą z redaktorami łeb w łeb), ale od czasów "Dnia świra" polonistyka cieszy się szczególną sławą. Co akurat jest dość krzywdzące, bo to właśnie na polonie ludzie poznają te szokujące prawdy: że obowiązująca w szkole gramatyka to tylko jedno z ujęć, na dialektologii dowiadują się o innych odmianach polskiego, na językoznawstwie i gramatyce historycznej uczą się, że język nie stoi w miejscu. Mimo to każdego roku wydziały polonistyki w całym kraju wypuszczają w świat bojowników o czystość języka, którzy nie zawahają się użyć argumentu ad hitlerum, by udowodnić swoje racje. Fakt, że zajęcia z Kultury Języka Polskiego i trudny egzamin mocno ryją czachę i potem przez kilka miesięcy odruchowo szuka się błędów we wszystkich instrukcjach obsługi wiertarki, blogach, a nawet w słownikach. Ale oprócz nich jest też całkiem duża grupa ludzi, która wykształcenia językowego nie ma, a mimo to niestrudzenie tropi błędy we wszelkiego rodzaju tekstach. Często - niestety - uznając własne przyzwyczajenia językowe za jedyne słuszne.

Niemniej nic mnie bardziej nie irytuje w kolegach i koleżankach polonistach (oraz całej reszcie samozwańczych husarzy korekty) od pełnego wyższości traktowania tych, którzy popełnili błąd albo mają wątpliwości co do użycia jakiegoś wyrazu. Pytanie również, co właściwie chcemy osiągnąć, broniąc języka z zaciekłością godną berserkerów. Oczywiście zwracanie uwagi na błędy i poprawną pisownię nie jest złe - ale obrażanie przy tym osób, które je robią, bywa już żenujące. O tak, fajnie się pośmiać z innych i poczuć się lepszym. Ale w momencie, gdy Newsweek czy Natemat piszą długie artykuły na temat błędu językowego popełnionego we wpisie na facebooku przez posłankę jednej z partii, robi się co najmniej dziwnie. Dlatego może czasem, zanim zaczniemy krzyczeć na kogoś, kto użył w zdaniu słowa "neurochirurżka", warto ugryźć się w język? Podobnie jak warto wziąć głęboki oddech, zanim znowu poirytujemy się błędnym użyciem słowa "bynajmniej" i obrazimy anonimową osobę w internecie. A jeśli już NAPRAWDĘ MUSIMY zwrócić uwagę, to róbmy to kulturalnie. Gdyby szacunek do języka szedł w parze z szacunkiem do drugiego człowieka, świat stałby się odrobinę piękniejszy.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek