Sorkin w stanie czystym, czyli "Gra o wszystko"
Wiele lat temu, gdy po raz pierwszy zobaczyłam "The Social Network" Davida Finchera, był to jeden z impulsów, który popchnął mnie w stronę scenariopisarstwa. Takie scenariusze chciałam pisać, takie historie opowiadać. "Gra o wszystko", również nominowana do Oscara za scenariusz ma niby dokładnie to samo, co miał film o Zuckerbergu - strukturę dramatu sądowego z retrospekcjami, interesującego protagonistę (a nawet protagonistkę, ha!), dialogi i monologi bohaterów wyrzucane z prędkością karabinu maszynowego. Aktorsko jest znacznie lepsza niż film Finchera, głównie za sprawą Idrisa Elby, który wyrasta ostatnio na mojego ulubionego aktora. Sama historia też stwarza pole do popisu - Molly Bloom (co za imię i nazwisko!), sportsmenka, która otarła się o olimpiadę w Salt Lake City, a następnie stworzyła pokerowy biznes wart miliony dolarów. No i niby wszystko jest na swoim miejscu, więc dlaczego tym razem trochę kręcę nosem?
Nie wiem, czy osobą, która najbardziej zaszkodziła scenariuszowi Sorkina, nie był przypadkiem... sam Sorkin jako reżyser. Być może zrobił dokładnie taki film, jaki sobie wymarzył - nikt mu nie ingerował w fabułę, nie mówił, że tego nie można, a to zrobimy inaczej, mógł prowadzić aktorów tak, jak tego chciał. Niemniej cały czas odnosiłam wrażenie pewnej sztuczności całej historii i podczas oglądania towarzyszyła mi myśl, że taki Fincher wycisnąłby z tego drapieżnego dialogu znacznie więcej niż dynamiczną sztukę teatralną.
Źródło: Mat. dystrybutora / Monolith.pl |
Chyba najbardziej przeszkadzało mi w "Grze o wszystko" to, co tak podobało mi się w "The Social Network", czyli struktura opowiadania historii. Gdy oglądamy na ekranie retrospekcje Molly, jest dynamicznie i hipnotyzująco, chociaż jakby tak się zastanowić, na ekranie oglądamy głównie ludzi grających w karty. To prawdziwa sztuka, żeby przykuć uwagę widza do gry, w którą sam zagrać nie może, i tutaj scenariusz i reżyseria współgrają znakomicie. To najlepsze części tej historii, do których rzadko wkrada się nuda. Tyle że potem znowu przenosimy się do części współczesnej, która mimo Idrisa Elby nie jest ani na moment tak wciągająca. Oglądamy dobrze zagrany teatr, w którym owszem, mamy piękne rozbuchane dialogi, ale bohaterowie ani trochę nas nie obchodzą, a ich motywacje są mocno naciągane.
Źródło: Mat. dystrybutora / Monolith.pl |
No i o ile bardzo lubię Sorkina za ten drapieżny dialog, o tyle przy "Grze o wszystko" parę razy miałam ochotę powiedzieć "dość". Poza sztuczkami rodem z "Save the cat" wspomnianymi wyżej, mamy też solidną dawkę wiedzy bezużytecznej, która owszem, wywołuje poczucie "o łał, ale ten scenarzysta jest super inteligentny". Żeby nie było, sama w swoich scenariuszach stosuję ten chwyt, ale każdy ma w tym względzie indywidualną tolerancję. O ile w kwestiach pokerowych chłonęłam wszystkie informacje bez zastrzeżeń, o tyle na początku, przy "stok narciarski ma taki sam kąt nachylenia co egipskie piramidy" uniosłam wysoko brwi. Wymiękłam jednak dopiero przy "a wiesz, czym pachnie środek wszechświata? rumem i malinami" i natchnionym wykładzie na temat mrówczanu etylu. Takie głębokie. No dobra, ale w końcu to Sorkin może wyjść z gali oscarowej ze statuetką, więc może jednak facet wie, co robi ;)
"Gra o wszystko" to sprawnie zrealizowany film, po którym chyba jednak spodziewałam się czegoś więcej. Sztuczki scenariuszowe sztuczkami, ale dobry film to jednak taki, w którym są one tak umiejętnie ukryte, że widz ich nie zauważa. Jeśli jednak zamiast podśmiewać się z ego Sorkina przymkniemy na to oko i zwyczajnie docenimy kunsztowny scenariusz, film daje się oglądać o wiele lepiej.
Komentarze
Prześlij komentarz