Kto z nas jest bardziej człowiekiem, czyli "Kształt wody"
Pierwsze sceny "Kształtu wody" Guillermo del Toro mimowolnie skojarzyły mi się z "Amelią". Scenografia, kostiumy, zdjęcia, do tego jeszcze malarz jako bohater - miałam wrażenie, że akcja filmu rozgrywa się w Paryżu. A jednak nie. Mamy Stany Zjednoczone, środek zimnej wojny. Główna bohaterka, Elisa, nie mówi od urodzenia i pracuje jako sprzątaczka w ośrodku naukowym. Pewnego dnia wojsko przywozi do niego tajemniczy "obiekt"...
Wokół historii w "Kształcie wody" zebrało się sporo kontrowersji, w tym oskarżenia o plagiat. Kilka lat temu obejrzałam krótkometrażowy "The Space Between Us", który przypomina film del Toro w zadziwiający sposób, a oba filmy z kolei mają jeszcze inny wspólny mianownik - sztukę "Let Me Hear Your Whisper". Wszyscy odżegnują się od wzajemnych inspiracji (reżyser twierdzi, że sztuki nie czytał, filmu nie zna, twórcy shorta uważają, że jest zupełnie inny niż film - sorry, ale nie), ale jeśli rzeczywiście jest to zbieg okoliczności, to naprawdę zaskakujący. Trudno mi jednak rzucać wyroki, bo nawet jeśli ktoś tu jest kłamczuszkiem i się nie przyznaje, to przy skomplikowanych losach obu filmów ciężko jest stwierdzić, kto tu kim się inspirował.
Inna sprawa, że tak naprawdę historię opowiedzianą w "Kształcie wody" widzieliśmy, słyszeliśmy i czytaliśmy już setki razy - w filmach, książkach, bajkach dla dzieci i paranormalach dla dorosłych. Kto wie, gdyby nie zmysłowy wątek miłosny, być może film trafiłby na tę samą półkę co "E.T." albo "Stranger Things". Ratowanie magicznej/niezwykłej postaci z rąk złych naukowców - każdy będzie w stanie wymienić przynajmniej kilka tytułów. Tyle że Guillermo del Toro do pewnych tropów, obecnych w filmach od dawna, dodał swoją własną wrażliwość, przez co schematy nabrały świeżości, postaci z papierowych stały się osobowościami z krwi i kości, a historia - chociaż prosta i dość przewidywalna - wciąga do samego końca i do tego momentami bardzo wzrusza.
Duża w tym zasługa aktorów, którzy znakomicie wcielili się w swoje role. Wszyscy bohaterowie filmu to osoby w jakimś stopniu wykluczone - outsiderzy, których społeczeństwo ledwo zauważa. Zarazem jednak odnajdują siebie nawzajem - i nie mówię tu tylko o wątku miłosnym. Film wzrusza nie tylko dlatego, że oglądamy miłość przezwyciężającą wszystkie podziały. Film w subtelny, czuły sposób portretuje również przyjaźń - niby wszyscy są tu w jakiś sposób samotni, tęsknią do czegoś, cierpią - a zarazem nikt tu nie jest sam.
Del Toro od samego początku bierze tę historię w pewien baśniowy nawias - a zarazem cały ten realizm magiczny dekonstruuje w brutalny sposób. Czasy nie sprzyjają dobrym ludziom - pod powłoczką "American dream" (personifikacją tej mieszczańskiej hipokryzji jest bohater grany przez Michaela Shannona) drzemią demony rasizmu, przemoc i nietolerancja oraz zimnowojenne rozgrywki. Obraz ten jest rysowany zaprawdę bardzo grubą kreską - momentami uproszczenia i wyraźny podział na "dobrych" i "złych" mogą irytować. Metafory walą po oczach, od delikatnych scen pełnych czułości przechodzimy do brutalnej przemocy i zdaje się, że nie ma nic pomiędzy - jak w surrealistycznej baśni. A jednak w tym szaleństwie jest metoda, bo chociaż "Kształt wody" to prawdziwy miszmasz wątków i gatunków (oprócz baśni i romansu mamy tu szpiegowski thriller, horror, science-fiction, oprócz wzruszającej historii o miłości mamy ostrą krytykę rasizmu, mocne kino akcji, ale i smutną opowieść o przemijaniu), to jednak przy oglądaniu mamy wrażenie spójnej całości.
Zaraz po filmie byłam trochę zawiedziona. Zadziałał chyba trochę schemat z zeszłego roku, gdy "La La Land" był opiewany jako film wszechczasów, a po obejrzeniu okazało się, że to po prostu bardzo dobry musical. I tak też jest z filmem del Toro. Jako baśń - "Kształt wody" sprawdza się doskonale. Jako faworyt do Oscarów jednak w moim prywatnym rankingu przegrywa z innymi kandydatami, schematyzmem historii, brakiem zaskoczenia. To samo widzieliśmy już w innych filmach - czego z drugiej strony del Toro nie ukrywa, jego film to wielki hołd złożony staremu kinu, do tego z masą nawiązań do innych, starszych i nowszych dzieł (od Jeuneta poczynając).
Ale gdy czytam komentarze towarzyszące filmowi, uderzające (w pierwszym momencie napisałam "zabawne", ale w gruncie rzeczy zdecydowanie nie jest to zabawne) wydaje mi się, jak wielu ludzi wpada dokładnie w tę samą pułapkę, co Strickland grany przez Michaela Shannona. "Zoofilia!" "Seks kobiety z rybą!" - krzyczą zszokowani romansem Elisy z tajemniczą istotą z laboratorium. Zupełnie jak Strickland odmawiają bohaterowi człowieczeństwa, chociaż - to dopiero paradoksalne, nieprawdaż - równocześnie tam, skąd pochodzi, jest on czczony jako istota boska. Kto w takim razie jest bardziej człowiekiem? Gdzie leży ta magiczna granica człowieczeństwa? Film pokazuje, jak łatwo jest przesunąć kogoś poza tę granicę - gdzie można go bezkarnie bić, więzić, zabić. I chociaż wydawałoby się, że zimnowojenne demony lat sześćdziesiątych już dawno są za nami, to odbiór filmu Guillermo del Toro pokazuje, że może właśnie - niestety - trzeba było o nich przypomnieć.
Komentarze
Prześlij komentarz