Prawda nas wyzwoli, czyli "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri"
Klik! Uwielbiam ten dźwięk w mojej głowie, gdy podczas oglądania filmu nagle wszystko trafia na właściwe miejsce, wszystkie informacje się zazębiają, pozornie bezsensowne działania postaci nabierają sensu. Zazwyczaj takiego uczucia doświadczam podczas oglądania dobrych kryminałów. Tyle że "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" to nie jest właściwie kryminał. Chociaż mamy ofiarę, podejrzanych, detektywa i śledztwo, nic nie toczy się tu zgodnie z jakimikolwiek schematami czy oczekiwaniami widza, a prawda, którą bohaterowie odkryją na zakończenie wcale nie będzie odpowiedzią na pytanie "kto zabił".
Bliżej prawdy byłoby nazwanie filmu Martina McDonagha antykryminałem - zamiast żmudnego procesu dochodzenia do prawdy mnożą się jedynie kolejne pytania, a bohaterowie zamiast szukać przestępcy - odnajdują siebie samych i siebie nawzajem, niekoniecznie doświadczając przy tym odkupienia win. Gdy już wydaje nam się, że pewne role zostały przez scenariusz rozdzielone - matka cierpiąca po stracie córki, znudzony życiem szeryf, młody cwaniak z agencji reklamowej, tępy agresywny policjant - scenarzysta potrząsa nimi jak w kalejdoskopie i okazuje się, że nic z tych rzeczy, w każdej z tych postaci tkwi jeszcze drugie dno. I trzecie. I może nawet czwarte.
Powiem szczerze - nie dziwię się, że "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" zgarniają wszelkie laury w sezonie nagród. Nie dziwię się, że scenariusz jest nominowany do wszystkiego, do czego można go nominować. W odróżnieniu od takiej choćby "Gry o wszystko" Sorkina zupełnie nie czułam tu tej gry z widzem, sztuczek, które mają na celu przywiązać nas do bohaterów. Wszystko jest naturalne, momentami tak absurdalne, że "tylko życie mogło coś takiego wymyślić". Nie sprawia wrażenia wymyślonego w sterylnym gabinecie pod mikroskopem, nie sprawia wrażenia zaplanowanego na wywołanie konkretnych emocji.
Nie dziwię się też, że nominacje do wszystkiego zgarniają Frances McDormand, Woody Harrelson i Sam Rockwell. Ta trójka w filmie po prostu aktorsko wymiata, tworząc postaci głębokie, skomplikowane, wymagające zrozumienia od widza, po prostu prawdziwe. Ich działania nie zawsze są logiczne, ich motywacje rzadko kiedy szlachetne, momentami budzą odrazę. Ale jedno jest pewne - aktorzy tchnęli życie w te dziwne, pokręcone postaci i sprawili, że widz mimo wszystko im kibicuje. Brawa należą się tu zwłaszcza Samowi Rockwellowi, który wcielił się w dość odrażającą postać Jasona Dixona. Jego bohater to tępy półgłówek, który sprawy rozwiązuje pięścią, mieszka z matką i nie jest nawet w stanie zrozumieć, czy został zwolniony czy zawieszony. A jednak w pewnym momencie następuje fabularna wolta, która powoduje, że widz zaczyna - nawet nie tyle lubić - co współczuć tej postaci.
Dziwię się za to, że nominacji nie dostał reżyser filmu, Martin McDonagh. Bez sprawnej ręki reżysera nie udałoby się wyczarować tego dusznego klimatu małego, amerykańskiego miasteczka. Nie jest to może jakieś wiekopomne osiągnięcie - wszak każdy kinoman wie, że na amerykańskiej prowincji, gdzieś między pustymi polami, ponurymi motelami i nigdy nie odnawianym biurem szeryfa mieszka ZŁO - ale trzeba naprawdę talentu, żeby wykrzesać z tego ogranego motywu coś nowego. Coś, co nie będzie tylko powieleniem "Fargo" i reszty, ale przemówi własnym głosem. I o wiele więcej - bo właściwie historia opowiadana w filmie jest bardzo amerykańska, a równocześnie na tyle uniwersalna, że mogłaby się rozegrać gdziekolwiek.
"Trzy billboardy..." to też jeden z tych filmów, w których każdy może odnaleźć coś innego. Dla jednych będzie to czarna komedia, przy której fajnie się pośmiać, dla innych moralitet o tym, czym są właściwie dobro i zło, dla niektórych opowieść o zemście, dla jeszcze innych - o rodzinie albo o samotności. A może o problemach Ameryki i całego nowoczesnego świata. I jeszcze o ludziach z różnych powodów wykluczonych. Dla mnie film McDonagha to przede wszystkim historia o poczuciu winy - każdy z bohaterów zmaga się z tym uczuciem na swój sposób, jedni radzą sobie gniewem i agresją, drudzy - rezygnacją. I chociaż mogłoby się wydawać, że oto mamy opowieść, gdzie odważna matka stanie naprzeciwko całemu światu i wygra, odnajdując mordercę swojej córki i lecząc swoje wyrzuty sumienia - to film nie będzie miał jednoznacznego morału, o ile w ogóle można mówić w jego przypadku o jakimkolwiek morale. A że najbardziej na świecie nie cierpię zbędnych morałów, to film McDonagha zdecydowanie zdobył moje wymagające serce. A że to dopiero początek mojego oscarowego oglądania, to wyczuwam dobry filmowy rok.
Komentarze
Prześlij komentarz