Ludzie epoki, czyli jaki powinien być bohater w kinie historycznym i inne refleksje wokół "Aferim!"


Jednym z najczęstszych zarzutów odnośnie filmów historycznych jest ten, że bohaterowie zachowują się zbyt "współcześnie". Mimo kostiumu mówią i myślą tak, jak my, a do swojej epoki przykładają nowoczesne miary. Często uprzedzając te zarzuty, scenarzyści (zwłaszcza filmów biograficznych) na głównych bohaterów wybierają postaci w jakiś sposób wyprzedzające swoje czasy - naukowców, artystów, społeczników, osoby w jakiś sposób wrażliwsze od innych i czułe na krzywdę ludzi wokół. Jeśli w głowach takich bohaterów pojawiają się jakieś negatywne idee reprezentowane w danym okresie - to zazwyczaj po to, by w kolejnej scenie mogli oni zrozumieć swój błąd i zrobić krok na drodze do oświecenia.

Wytłumaczenie tego faktu jest dość proste - kino historyczne służy przede wszystkim do mówienia o teraźniejszości. Bo w gruncie rzeczy dość trudno jest spojrzeć na dawne czasy i dawnych ludzi nie przykładając do nich współczesnych miar. Zazwyczaj celem scenarzysty przy tworzeniu głównego bohatera jest, by widz go polubił, by go zrozumiał. I gdyby nagle ten nasz główny bohater zaczął głosić, że Murzyni pochodzą od małpy, a wycięcie kobiecie macicy sprawi, że minie jej histeria, to podejrzewam, że byłby z tym pewien problem. A potem taki bohater mógłby pójść na targ i kupić sobie niewolnika. Albo na miejski placyk, żeby w tłumie pogapić się na jakąś fajną egzekucję. Nie brzmi to zbyt zachęcająco dla producenta.


Dlatego o ile książek kilka by się znalazło (narrator nie musi zgadzać się z bohaterem), o tyle bardzo trudno jest mi wskazać film, którego główny bohater mógłby rzeczywiście odzwierciedlać poglądy człowieka swojej epoki. W gruncie rzeczy pod tym względem prawdziwsi (i wygodniejsi do sportretowania) są zazwyczaj antagoniści - bo to oni posiadają niewolników, biją kobiety, nie interesują się swoimi dziećmi, nie myją rąk i tak dalej. Dlatego bardzo interesujące - i bardzo niewygodne zarazem - było dla mnie oglądanie "Aferim!" czyli rumuńskiego filmu w reżyserii Radu Jude, który w 2015 roku zdobył na festiwalu w Berlinie Srebrnego Niedźwiedzia (zresztą ex aequo z "Body/Ciało" Szumowskiej). 

"Aferim!", czarno-biały film zrealizowany w konwencji westernu, czy raczej easternu (akcja rozgrywa się na dziewiętnastowiecznej Wołoszczyźnie, krainie wyrywanej sobie wzajemnie przez imperia rosyjskie i osmańskie), ma szczególnych, chociaż dość typowych dla westernu bohaterów. Constandin i Ionita, lokalny konstabl i jego nieopierzony jeszcze życiowo syn, przemierzają bezkresne krajobrazy w służbie prawa, w poszukiwaniu cygańskiego zbiega. W trakcie śledztwa po pierwsze przekonają się, że cała sprawa nie jest tak prosta, jak rysuje im to ich zleceniodawca, po drugie - że i tak nie mają na nic żadnego wpływu i są jedynie pionkami w historii, a po trzecie - spotkają całą galerię postaci, które dość plastycznie wyłuszczą im (i widzowi przy okazji), jak urządzony jest im współczesny świat. Przy czym cała siła tego spokojnego filmu tkwi w tym, że podczas gdy typowym  byłaby niezgoda na taki porządek, bohaterowie "Aferim!" przyjmują go niemal bez zastrzeżeń, jako rzecz naturalną.

Film Radu Jude nazywany był po premierze rumuńską "Idą", ze względu na dość proste skojarzenia - oba obrazy są czarno-białymi opowieściami, pokazującymi, oględnie mówiąc, niewygodne problemy narodowościowo-tożsamościowe. O ile jednak "Ida" dotyczy - wciąż nieprzepracowanej w Polsce, ale jednak dość szeroko dyskutowanej - kwestii antysemityzmu, o tyle film Radu Jude dla wielu widzów spoza Rumunii może być prawdziwym szokiem, bo pokazuje w dość dosadny sposób sytuację ludności romskiej na ziemiach rumuńskich sprzed dwóch stuleci. Sytuację - co pokazały późniejsze recenzje filmu - nieprzepracowaną jeszcze bardziej. Film został - skąd my to znamy - okrzyknięty "antyrumuńskim", bo wyciąga na światło dzienne kwestie, które obecni mieszkańcy kraju, wciąż borykający się z problemem ludności romskiej, najchętniej zamietliby pod dywan. Bo oto nagle, pod niebem Berlina, cała Europa usłyszała, że tuż pod jej nosem w XIX wieku kwitło niewolnictwo, podobne do tego w Ameryce i że istniała cała kasta społeczna pozbawiona podstawowych praw. Że ludzi można było bezkarnie bić, zabijać, kastrować i bezlitośnie wykorzystywać. Że na targu można było sobie kupić Cygana albo Cygankę i zrobić z nimi, co się tylko chce. 


I w taki właśnie świat wchodzą bohaterowie "Aferim!", którzy z jednej strony są przybyszami z zewnątrz, ale z drugiej jak najbardziej stanowią jego część. Bo gdyby chociaż Radu Jude wiodącą postacią uczynił jakiegoś działacza na rzecz zniesienia niewolnictwa. Albo gdyby pod wpływem mądrości Constandina w podatnej główce Ionity zrodziły się jakieś wywrotowe idee. A tu nic z tych rzeczy. Obserwujemy ojca, który sączy w syna najbardziej obrzydliwe - i jak się wydaje najbardziej naturalne dla epoki - idee. Film przerysowuje kolejne postaci do takiego stopnia, że momentami zmienia się wręcz w czarną komedię. Nie ma tu żadnych tematów tabu, a poprawność polityczna nie istnieje (co zapewne mogłoby przysporzyć filmowi sporo fanów, gdyby nie był taki artystyczny). Zwłaszcza w scenie dialogu z księdzem, który wygłasza naszym bohaterom prawdziwą litanię stereotypów i uczy nienawiści do każdego narodu od Atlantyku po Pacyfik. Albo z kobietą pobitą przez męża, gdzie dowiadujemy się, że kobiety bić trzeba dla ich dobra. Albo gdy na targu niewolników młody chłopak sam wystawia się na sprzedaż, bo zupełnie nie widzi dla siebie innego losu. I niby Ionicie coś tam świta, coś tam niemrawo próbuje zmienić, na coś wpłynąć, ale ostatecznie, gdy przychodzi co do czego, odwraca głowę. I zupełnie nas to nie dziwi. Bo tak po prostu było. Muszę przyznać, że - nie mając o filmie żadnego pojęcia - cały czas podświadomie czekałam na ten twist, w którym nagle w którymś z bohaterów obudzi się szlachetność i ruszy z szabelką i pistoletem w obronie uciśnionych. Jak na porządny western przystało.

Owszem, można film traktować jako przerysowaną komedię. Ale uśmiech na twarzy gaśnie nieco, gdy dowiadujemy się, że kwestie bohaterów - w dużej mierze - nie zostały wcale wymyślone przez scenarzystę, ale zaczerpnięte z autentycznych dokumentów z epoki. Jeśli zatem kogoś irytują światli bohaterowie filmów historycznych i w tego typu kinie szuka czegoś w rodzaju prawdy, to postaciami Constandina i Ionity powinien być w pełni usatysfakcjonowany.


"Aferim!" bierze jednak wszystkie te kwestie w pewien nawias. Nie przypadkiem reżyser zdecydował się na czarno-białe kadry i ujęcia, w których bohaterów widzimy przede wszystkim z daleka, w szerokim kadrze, jakbyśmy uprawiali swego rodzaju historyczne podglądactwo. Bo chociaż film prezentuje nam prawdziwego człowieka swojej epoki i mówi jego językiem, to jednak wciąż pozostaje to tylko i wyłącznie filmem, złudzeniem. W jednym z wywiadów Radu Jude mówił "Nie chciałem oszukiwać odbiorcy i wmawiać mu, że to jedyna i absolutna prawda. Nikt nie ma na nią monopolu, zwłaszcza w odniesieniu do historii.". To zdanie powinni sobie powiesić nad łóżkiem wszyscy ci, którzy kinem historycznym chcą zbawiać świat, kreując Jedyną Słuszną Wizję.

Tutaj pojawia się pytanie, które skłoniło mnie do napisania tego wpisu - to jaki w końcu powinien być bohater filmu historycznego? Zwłaszcza gdy o tej historii wiemy coraz więcej i poznaliśmy jej różne oblicza? Czy powinien być bliżej "prawdy czasu" (a przez to często niesympatyczny lub wręcz odrażający dla widza, a na pewno niezrozumiały) czy "prawdy ekranu". Oczywiście nie chciałabym tu jakoś szczególnie idealizować rozwiązania rumuńskiego reżysera, bo film momentami ze względu na nagromadzenie tych wszystkich idei na milimetr taśmy filmowej może męczyć, a czarno-białe zdjęcia z malutkimi postaciami gdzieś w oddali zwiększają dystans tak bardzo, że momentami robi się widzowi po prostu wszystko jedno. No i nieco inaczej kształtuje się bohatera w kinie artystycznym niż w kinie typowo rozrywkowym. 

Wszak pozytywny, postępowy bohater nie musi być od razu naiwny i zakłamany. Może też być swego rodzaju lustrem, w którego tafli odbijają się wszystkie idee epoki (reprezentowane przez antagonistów czy innych, jeszcze nieuświadomionych społecznie bohaterów drugoplanowych). Może być gąbką, która początkowo chłonie je bezkrytycznie, ale potem następuje katharsis i zwrot akcji. Problem pojawia się w kinie biograficznym. No bo co zrobić, gdy nagle okazuje się, że nasz bohater w pozafilmowym życiu był zarazem wielkim artystą, jak i rasistą? Wybielić? Wytłumaczyć? Udawać, że sprawa nie istnieje?


Tyle że może czasem jednak powinniśmy się powstydzić, bo jest jeszcze inne rozwiązanie. Że ktoś taki film jak "Aferim!" potraktuje nieco zbyt współcześnie i będzie się zaśmiewał do łez z dialogów bohaterów, traktując je jak dowcipy, a film jak trochę nudnawą komedię, za to "z paroma dobrymi tekstami". Albo zareaguje z satysfakcją "no, w końcu ktoś się nie przejmuje tą idiotyczną polityczną poprawnością". Absolutnie jestem sobie w stanie wyobrazić taką sytuację, co tylko pokazuje, w jakich dziwnych czasach żyjemy. Gdy ludzie z jednej strony są oburzeni, że film wkłada palec w niezagojoną ranę, ale z drugiej sami przyczyniają się do jej powiększania. Więc pytanie, czy taki "niewspółczesny" bohater jest w ogóle możliwy. Bo może jednak cały czas, nawet nieświadomie, powtarzamy dokładnie te same błędy, co nasi przodkowie. A wstyd za te błędy nie musi zaraz być "antynarodowy".

P.S. Film widziałam w ramach zajęć na Uniwersytecie Otwartym UW, ale przy okazji researchu znalazłam coś bardzo bardzo fajnego - stronę i kanał na Youtubie CINEPUB promującą rumuńskie kino, z angielskimi napisami, kumulującą zwłaszcza sporą ilość szortów, animacji i filmów dokumentalnych. Więc jeśli chcecie pooglądać - poza paroma znanymi nazwiskami - zupełnie nieznane w Polsce kino, to warto tam zajrzeć :)

Komentarze

Copyright © Bajkonurek