O północy w Barcelonie, czyli "Labirynt duchów"



Do przeczytania tej książki zbierałam się jeszcze dłużej niż do napisania kolejnego wpisu. Dziwne, bo jakieś 14 lat temu, po przeczytaniu "Cienia wiatru" Carlosa Ruiza Zafona tuż na początku studiów, dałabym się pokroić za kolejny tom. Tamte kilkanaście lat wcześniej książka o Danielu Sempere poszukującym tajemniczego Juliana Caraxa w zaułkach magicznej Barcelony lat 50. trafiła prosto w moje serce. I przy okazji w serca milionów czytelników na całym świecie.

Pamiętam taką scenę z zajęć na wydziale polonistyki: profesor podczas wykładu zauważa studentkę drugiego roku czytającą coś pod ławką. Zauważa tytuł "Cień wiatru" i lekko drwiącym tonem każe dziewczynie przeczytać fragment, żeby cała sala mogła się przekonać, jaką to lekturą jest zajęta. Studentka czyta kawałek, zapada cisza, profesor pyta "No i co, dobra to literatura, czy nie"? Wszyscy milczą, ktoś tam z tyłu nieśmiało mówi "chyba tak", a profesor, lekko zmieszany, bo pewnie spodziewał się Grocholi, mówi "No wiecie państwo, właściwie to nie wiem. Wracajmy do wykładu".

Oczywiście jeśli spodziewacie się puenty "To ja byłam tą studentką", to niestety muszę Was rozczarować, bo akurat wtedy czytałam pod ławką Pratchetta. Ale faktem jest, że po przeczytaniu którejś z kolei książki Zafona sama mam problem ze stwierdzeniem, czy to dobra literatura, czy nie. Czy autor przekroczył tę cienką granicę, która dzieli wielką powieść od egzaltowanej szmiry. Po "Więźniu nieba" przychylałam się raczej do tego drugiego, tak nierówna, nudnawa i kiczowata była ta książka. Również młodzieżowa trylogia Zafona nie przypadła mi do gustu, a sam autor trafił w mojej głowie do szufladki z tymi twórcami, którzy całe życie piszą jedną i tę samą książkę, bo tego oczekują od nich czytelnicy i wydawcy. Za to podczas "Labiryntu duchów" co i rusz zmieniałam zdanie: czy właśnie czytam kolejną kultową powieść, czy rozwlekły i kiczowaty kryminał?

I chyba nie ma na to pytanie dobrej odpowiedzi, bo wszystko zależy, którą stronę osobowości dopuścicie do czytania: jeśli trzeźwego analityka, to będziecie wzdychać nad nieprzemyślanymi fragmentami, urywanymi wątkami, dziwaczną strukturą i kwiecistymi dialogami (o ile w "Cieniu wiatru" rozwlekłe monologi były głównie domeną Fermina, o tyle "Labirynt duchów" jest wręcz zaludniony postaciami o barokowym sposobie wysławiania się, którzy strzelają długimi przymiotnikami jak z karabinu). Ale powieści Zafona nie są dla analityków. Powieści Zafona są dla osób, dla których czytanie jest formą religii. Dla tych. którzy przyjemność odnajdują w celebrowaniu każdej strony, którzy podkreślają na czerwono kolejne metafory opisujące czytanie, książki, literaturę i cały przemysł księgarsko-wydawniczy jawiący się jako najwyższa forma sztuki. Cała seria "Cmentarz zapomnianych książek" to jeden wielki hołd złożony literaturze - przy czym, co trzeba oddać autorowi i co najbardziej mi się podoba - nie jest to tylko i wyłącznie celebracja tak zwanej literatury wysokiej. Książkami, które bohaterów serii popychają do działania, są kryminały, horrory i literatura dla dzieci - to one stają się dla nich "książkami zbójeckimi", książkami, które zmieniają życie. Co, podejrzewam, dla wielu osób będzie bardzo bliskie - bo raczej nikt nie postanowił zmienić swojego życia po przeczytaniu "Czarodziejskiej góry", za to wielu dziesięciolatków zapragnęło być podróżnikami po przeczytaniu książek Szklarskiego albo Verne'a.

Ale fakt, nieco inaczej odbierałam te klimaty kilkanaście lat temu, gdy zaczynałam studia na polonistyce - dzisiaj taką celebrację literatury i postrzeganie jej jako sztuki tylko dla wybranych coraz częściej postrzegam jako irytującą. Trochę za dużo narobiło się ostatnio facebookowych grup i blogów, na których nowa fala intelektualistów wrzuca memy pokazujące wyższość czytających nad nieczytającą patologią, czytających literaturę wysoką nad czytającymi "50 twarzy Greya", miłośników reportażu nad miłośnikami fantastyki... Dla takich osób Zafon i jego cytaty są jak Anthony de Mello dla blogerów lifestyle'owych: pomagają w robieniu sobie dobrze słowem pisanym i pokazywaniu, jacy to my nie jesteśmy super, bo czytamy. Ale mam wrażenie, że jednak nie do końca o to autorowi chodziło - w końcu wrogowie jego bohaterów, przedstawiciele najczarniejszych stron reżimu Franco... również czytają, a niektórzy nawet piszą. A zarówno talent pisarski, jak i miłość do literatury mogą być tak darem, jak przekleństwem.

Jeśli chodzi o fabułę, to z jednej strony mamy typowy kryminał: agentka policji politycznej, Alicja Gris i detektyw Vargas zostają wyznaczeni do dyskretnego śledztwa - w podejrzanych okolicznościach zaginął minister Mauricio Valls, który poza niewątpliwymi zasługami na polu kultury, ma również mroczną przeszłość: przez wiele lat pełnił funkcję dyrektora więzienia Montjuic, w którym zdrowie, zmysły i życie straciło wielu więźniów politycznych, w tym "pisarze przeklęci", znani nam z poprzednich części cyklu. Ich poplątane losy to po pierwsze jeden z wątków śledztwa, po drugie - autor stopniowo odpowiada na pytania, które pozostały czytelnikom po poprzednich książkach. Nie powinno to jednak psuć przyjemności z lektury osobom, które pozostałych tomów nie czytały - ja dopiero w połowie zorientowałam się, że Sebastian Salgado to tytułowy "Więzień nieba" z poprzedniej części, która tak mnie rozczarowała, że wyparłam ją z pamięci. Trzecim filarem powieści są losy znanej czytelnikom cyklu rodziny Sempere i Fermina - które w naturalny sposób splatają się z pozostałymi wątkami. Powieść, jak sam autor wielokrotnie podkreśla, jest więc swego rodzaju labiryntem wątków, postaci i ich historii, które stopniowo odkrywają się przed nami.

Podczas czytania miałam jednak wrażenie, że tego wszystkiego jest za dużo (powieść ma 896 stron!!!). Czy na pewno konieczne było stawianie kropek nad "i" i zapełnianie białych plam przy każdej, dosłownie każdej postaci, jaka pojawiła się w poprzednich tomach? Weźmy takiego Juliana Caraxa, znanego nam z "Cienia wiatru". Autor zapewnia, że książki można czytać w dowolnej kolejności i ja sama napisałam to akapit wcześniej, jednak z drugiej strony wprowadzenie Caraxa w "Labiryncie duchów" to gigantyczny spoiler do pierwszego tomu, który odbiera mu nieco magii. Nie polubiłam też na tyle Davida Martina, by interesowało mnie, co robił w niemal każdej wolnej chwili między wyjściem z więzienia a śmiercią. A Sebastiana Salgado, jak już wspomniałam, zapomniałam całkowicie i jego losy były mi zupełnie obojętne. Obawiałam się, że rodzina Sempere też stanie się rodziną Borejków, na szczęście ich losy i tajemnice zostały wplecione w fabułę naprawdę sprawnie i w dodatku satysfakcjonująco. Ale tak naprawdę jedyną z tych szkatułek poświęconych bohaterom z wcześniejszych książek, którą otworzyłam z przyjemnością, był rozdział o przygodach Fermina podczas bombardowania Barcelony - opisanego niczym scena ze strasznej baśni.

Samo śledztwo miłośnikom kryminałów o żelaznych regułach niekoniecznie przypadnie do gustu - karty odkrywają się często bez udziału naszych bohaterów, niektóre wątki giną na pewien czas - ale też i nie śledztwo jest tu najważniejsze. Zawsze ciekawi mnie za to, jak autorzy wykorzystują schemat kryminału, by przy jego pomocy opowiedzieć zupełnie inną historię - w "Labiryncie duchów" też nie chodzi tylko o to, żeby znaleźć porwanego ministra (ba, facet nie jest postacią, której ktokolwiek chciał by szukać). Zafon skupia się raczej na pokazaniu niszczącej mocy literatury - z jednej strony książki (pisane i czytane) są tu źródłem szaleństwa, z drugiej pojawia się wątek literatury przeklętej - tej w służbie reżimu i tej przeciwko reżimowi, wszak akcja powieści rozgrywa się w mrocznych czasach panowania Franco. Jeśli sięgniemy po dowolną hiszpańską książkę napisaną współcześnie - jest więcej niż pewne, że odnajdziemy w niej echa wojny domowej albo dyktatury. Z cyklu "Cmentarz zapomnianych książek" wyłania się raczej nieciekawy, obraz tamtych czasów, dlatego też lekko dziwią mnie osoby, które zapewniają, jak bardzo chciałyby żyć w Barcelonie opisywanej przez Zafona.

Co jednak łatwo wytłumaczyć, bo tym, co zdecydowanie udało się wykreować autorowi, jest niesamowity wręcz klimat. Zafon, chociaż nie do końca mieści się w ramach realizmu magicznego, tworzy na stronach swoich książek prawdziwie magiczne obrazy. Barcelona w "Cieniu wiatru" czy "Labiryncie duchów" to miasto pełne tajemnic, zagadek, ślepych uliczek i zakątków, w które zapuszczają się tylko wtajemniczeni. Autor pławi się w opisach ulic, ogrodów, kamienic, willi, pomników, cmentarzy, kawiarni i restauracji - że aż w pewnym momencie człowiek ma ochotę rzucić wszystko i zobaczyć te cuda na własne oczy. To, że nad tym wszystkim unosi się cień śmierci, szaleństwa i przemocy (chociaż w "Labiryncie duchów" brak złola na miarę inspektora Fumero), paradoksalnie tylko dodaje uroku.

Dlatego też trudno mi jednoznacznie ocenić "Labirynt duchów". Dla wszystkich miłośników twórczości autora zapewne będzie to godne zwieńczenie cyklu o Cmentarzu Zapomnianych Książek. Ja jednak, chociaż "Cień wiatru" czytałam trzy razy (w tym raz w Barcelonie - takie tam marzenie z czasów studenckich), miałam momentami wrażenie przesytu. Paradoksalnie mniej słów wcale by tej powieści nie zaszkodziło - tym bardziej, że autor trylogią młodzieżową udowodnił, że umie pisać krótko i zwięźle. Ciekawa jestem za to jego kolejnych powieści. Carlos Ruiz Zafon od pewnego czasu sprawiał wrażenie, że jest jednym ze swoich bohaterów, przez lata piszących jedną książkę... od której w końcu może się uwolnić.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek