Beatlesi w Rampie, czyli "Twist and Shout"
"Twist and Shout" to, podobnie jak poprzednie tego typu przedsięwzięcie "Rampy", czyli "Rapsodia z demonem", tak zwany jukebox musical, czyli musical wykorzystujący piosenki popularnego zespołu lub zespołów. Fabuła jest tu raczej tylko pretekstem do kolejnych numerów muzyczno-tanecznych. W dużym uproszczeniu w jukebox musicalach fabuła układana jest "do piosenek", a nie piosenki do fabuły.
I to naprawdę intrygujące, bo "Twist and shout" nie jest jedynym musicalem z piosenkami The Beatles. Piosenki zespołu zostały wykorzystane oczywiście w filmach, w których zagrali sami Beatlesi (Help!, czy Hard Day's Night), w filmach i spektaklach o Beatlesach (Beatlemania), stanowiły też tło dla zupełnie innych historii (Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band czy Across The Universe). Z kolei kilka lat temu miałam okazję zobaczyć musical Lato miłości wystawiany przez szkolną grupę z lokalnego domu kultury, gdzie piosenki The Beatles, Queen i m.in. Nirvany (!) były ilustracją opowieści o dorastaniu i buncie. Ciekawe, jak wiele jeszcze historii można ułożyć do tych samych piosenek.
W "Twist and Shout" punktem wyjścia jest kamienica, do której wprowadza się projektant mody, szukający inspiracji do nowej kolekcji i przy okazji szukający odpoczynku od zgiełku wielkiego świata. Odpoczynku raczej nie znajdzie - cała kamienica jest tu terenem regularnej wojny między lokatorami: wszechwładnym dozorcą, przewodniczącą wspólnoty mieszkańców, przebrzmiałą tancerką, zbzikowaną hipiską i początkującym politykiem - idealistą. W pewnym momencie bohaterowie, podjudzeni przez szemranego ciecia, zaczynają dążyć do jednego celu - pozbycia się najstarszego z lokatorów, zwariowanego Sierżanta Peppera. Stary weteran ponoć jest właścicielem wielkiej fortuny, która rozwiązałaby problemy i spełniła marzenia każdego z bohaterów. Pepper jednak, chociaż słabo kontaktuje, nie zamierza wcale umierać, ale kolejne próby zgładzenia go (m.in. uduszenie przez striptizerkę, porażenie prącem w wannie, czy... wysłanie go na turniej taneczny), nie powodzą się. Jedyną osobą, której nie podoba się plan sąsiadów, jest Stella, córka wspomnianej wcześniej tancerki. Oczywiście przy okazji Stella zakocha się w głównym bohaterze, potem się rozstaną, a potem znowu zejdą, jak to w takich historiach bywa.
Nie sposób nie porównywać "Twist and Shout" z "Rapsodią z demonem", chociaż klimaty obu przedstawień są diametralnie różne. Rzuca się jednak w oczy, że fabuła nowego musicalu "Rampy" jest nieco bardziej pretekstowa niż spektaklu z muzyką Queen. Nawet biorąc pod uwagę lekką psychodeliczność i odjechanie całości, niektóre luki fabularne nieco przeszkadzają (zgubiłam się w wątku Stelli i jej konfliktu z matką, mamy też np. sytuację, gdy na koniec pierwszego aktu dozorca grozi, że zastrzeli Stellę w przypadku niepowodzenia lokatorów i... absolutnie nic za tym nie idzie). Ale oczywiście można uznać, że się czepiam, bo przecież i tak każdy czeka tylko na piosenki.
Trzeba przyznać, że obsada poradziła sobie z nowymi aranżacjami starych hitów... koncertowo. Oczywiście dla niektórych widzów problem może stanowić fakt, że piosenki są śpiewane w oryginale. Z jednej strony, osobom nieznającym angielskiego może to przeszkadzać w odbiorze całości (teoretycznie wszystko wiemy z dialogów, ale piosenki są ich ważnym uzupełnieniem). Z drugiej, od razu na wstępie wytrącamy krytykom z ręki najważniejszy argument, czyli kiepskie tłumaczenie tekstów, główną bolączkę polskich musicali... A muzyka i tak broni się sama. Z obsady najbardziej chyba wyróżnić należy Sebastiana Machalskiego w roli aspirującego polityka Ryszarda - jego "Help!" naprawdę przyprawiało o ciary. Błyszczy również Natalia Piotrowska w roli Stelli, i chociaż w kolejnym już spektaklu przypadła jej rola love interest głównego bohatera, to tym razem dostała znacznie więcej kawałków, w których mogła się popisać talentem aktorskim i wokalnym (chociażby Eleanor Rigby). Najmniej przypadł mi chyba do gustu Daniel Zawadzki jako dozorca Edek - aktorowi zabrakło trochę charyzmy, żeby wykreować postać groźnego bossa.
Zadziwiająca jest za to rola Jakuba Wociala jako Peppera. To, że Wocial ma talent komediowy, było wiadomo już od momentu, w którym słowami "No hej" wyrywał Kubę Molędę w "Tańcu wampirów", ale tutaj mógł zabłysnąć w pełni. Co prawda kosztem piosenek i swojego głosu, ale zdecydowanie zrobił furorę wśród publiczności. Idąc dalej tropem "Tańca wampirów", jego bohater to taki trochę profesor Abronsius - kompletnie nieświadomy tego, co się wokół niego dzieje i przypadkiem tylko unikający kolejnych prób sprzątnięcia go, ale ostatecznie osiągający swój cel. Zresztą, zdaje się że sam Jakub Wocial grał profesora Abronsiusa w niemieckich "Wampirach", więc zdobył niezbędne kwalifikacje do roli trzepniętego staruszka. Dość slapstikowy humor scen z Pepperem przecinany jest kilkoma sentymentalnymi momentami i spokojniejszymi numerami (Hey Jude), ale ani razu nie robi się jakoś szczególnie łzawo. Chociaż, jakby pomyśleć, mimo pogodnej wymowy, musical tak naprawdę opowiada o ludziach przejmująco samotnych, którzy ukojenia tej samotności szukają w miłości, narkotykach, polityce, czy... przewodniczeniu wspólnotą mieszkaniową. Równie dobrze można go też odczytać jako spektakl o walce o władzę, w której wszystkie chwyty są dozwolone, a wroga... nikt tak naprawdę nie chce pokonać, bo wtedy zniknąłby łączący wszystkich cel. Oczywiście można też pominąć filozofowanie i drugie dno, a zamiast tego skupić się na muzyce Beatlesów ;)
Między piosenkami warto też zwrócić uwagę na kostiumy autorstwa Doroty Sabak - czarno-białe stylizacje z pierwszego aktu i rozbuchane kolorystycznie stroje z aktu drugiego spokojnie mogłyby być pokazane na "prawdziwym" pokazie mody i zrobić furorę. Trochę tu lat 60., a trochę... komedii dell'arte. Do tego idealnie dopełniają nastroje panujące w obu częściach spektaklu - od marazmu w kamienicy, poprzez smakowanie wolności na plaży po tętniącą emocjami atmosferę konkursu tanecznego.
Trudno uwierzyć, że na malutkiej scenie Teatru "Rampa" kolejny raz zmieściło się tyle spektakularnych numerów tanecznych i epickich wykonań nowych aranżacji znanych utworów, które znowu złożyły się na musical z prawdziwego zdarzenia. Może nie czułam na plecach takich ciar jak przy "Rapsodii z demonem", ale z całą pewnością miło spędziłam czas. Jeśli nie macie planów na jesienne wieczory, to na pewno warto zobaczyć, czy w "Rampie" zostały jeszcze jakieś bilety.
Komentarze
Prześlij komentarz