Biały, czarny czy zielony? - "Green Book" Petera Farelly'ego


Takich historii widzieliśmy już naprawdę setki, niektóre zmyślone, inne oparte na faktach. Z wyrazistymi postaciami o różnych jak ogień i woda charakterach, którzy zmuszeni są wyruszyć we wspólną podróż, a ta, jak to filmowa podróż, zmieni ich obu wewnętrznie i koniec końców zostaną przyjaciółmi na śmierć i życie. Takie historie kochają zwykli widzowie i kochają wielkie festiwale, bo to filmy wręcz skrojone pod nagrody - zwłaszcza te aktorskie i scenariuszowe, jako że zazwyczaj opierają się na błyskotliwych dialogach.

Mimo to, a może właśnie dlatego, "Green Book" Petera Farelly'ego nie sprawia wcale wrażenia obliczonego na sukces produktu. Trudno powiedzieć, czyja w tym największa zasługa. Na pewno na wielkie brawa zasługując odtwórcy głównych ról, którzy zagrali z prawdziwą werwą - a poza tym widać, że przede wszystkim dobrze się bawili. A gdyby jakiegoś Oscara przyznawali za najlepszy duet, to Viggo Mortensen i Mahershala Ali z pewnością by na niego zasłużyli. Mortensen wciela się w rolę Tony'ego, drobnego cwaniaczka z typowej włoskiej rodziny z Bronksu lat 60., który łapie się różnych dorywczych prac, by zapewnić utrzymanie żonie i dzieciom. Pewnego dnia los stawia na jego drodze Dona Shirleya, wirtuoza fortepianu, który potrzebuje kierowcy na zbliżającą się trasę koncertową (a właściwie kierowcy, służącego i ochroniarza w jednym, co Tony'emu nie do końca się podoba). Jest jeden problem: Shirley jest czarnoskóry, mamy lata sześćdziesiąte, a trasa koncertowa przebiega przez sam środek głębokiego Południa, gdzie rasistowskie uprzedzenia są wręcz absurdalnie silne.


Viggo Mortensen w filmie to taki typowy "wujek cięta riposta", co to trochę pocwaniaczy, komuś w mordę da, ale kocha swoją żonę i pewnie robi furorę na każdym weselu.

Sam Tony za czarnoskórymi, czy raczej "czarnuchami" również nie przepada - ale jego rasizm jest bardzo powierzchowny: wynika głównie z nieznajomości "Innego" i powtarzanych przez kumpli przesądów. To zupełnie inny rodzaj uprzedzeń niż te tkwiące w głowach konserwatywnych Południowców, w których głowach ciągle pokutują dziewiętnastowieczne przesądy. Dlatego Tony'ego lubimy, a ludzi, których spotyka na swojej drodze - już nie. Farelly zresztą wszystkie absurdy rasizmu obnaża wyjątkowo celnie i punkt po punkcie pokazuje, jak idiotyczne w swoim założeniu są to podziały i jak bardzo nie mają racji bytu w nowoczesnym społeczeństwie. Co oczywiście czyni ten film bardzo aktualnym.


Mamy więc do czynienia z sytuacją, gdy elegancki pianista daje koncert w dworku rodem z "Przeminęło z wiatrem", ale w przerwie nie może skorzystać z toalety, bo ta jest tylko dla białych. Mamy scenę, gdy nie zostaje wpuszczony do restauracji, gdzie przy jednym ze stolików siedzi jego nieokrzesany kierowca. Mamy hotele tylko dla kolorowych i bary tylko dla nich. Wszystko dla obecnego pokolenia, zwłaszcza nie-Amerykanów tak abstrakcyjne, że teoretycznie powinno budzić pukanie w czoło... ale zarazem będące ostrzeżeniem, bo to, co dzisiaj Farelly może spokojnie pokazać nam w tonacji komediowej, jeszcze nie tak dawno temu było na porządku dziennym. A niektóre uprzedzenia zostały do dziś - może nie w tabliczkach na budynkach, ale na pewno w ludzkich głowach. Kto wie, może są widzowie, którzy na "Green Book" westchną "I komu to przeszkadzało?". Co więcej, te uprzedzenia zostały po obu stronach barykady.


Ciekawa jestem, czy ktoś robił ankietę, jak rozkładają się sympatie widzów - takie #teamttony i #teamdon. Bo niby Don reprezentuje etykę, kulturę, prawo i tolerancję, a jednak nie da się ukryć, że Tony jest po prostu "fajniejszy" i "łatwiejszy" do lubienia. 

Na nagrodę za najlepszą rolę na pewno zasłużył też Mahershala Ali, wcielając się w Dona Shirleya. Shirley to postać intrygująca, skomplikowana i niełatwa do zagrania, bo zbudowana z różnych nut i łatwo prosząca się o przegięcie w którąś stronę. To bohater niemal tragiczny - stojący na granicy dwóch światów i w każdym czujący się równie obco. Z jednej strony wyniosły snob o arystokratycznych manierach, który chce zmieniać świat muzyką, ale najlepiej tak, by nie zabrudzić sobie rąk. A z drugiej - nieszczęśliwy samotny człowiek, który swoje problemy bezskutecznie próbuje utopić w kolejnych butelkach Cutty Sark. Zarazem obaj bohaterowie nie są pozbawieni wad - powiem więcej, raczej z żadnego z nich nie powinniśmy brać przykładu. I być może dlatego cała edukacyjna warstwa filmu wchodzi tak bezboleśnie.


Sporo osób porównuje relację Tony'ego i Dona do francuskich "Nietykalnych" i coś w tym jest - w obu filmach mamy snobistycznego konesera sztuki i drobnego złodziejaszka, którzy uczą się od siebie nawzajem, jak lepiej żyć. Ale o ile film duetu Nakache/Toledano opowiadał historię dość uniwersalną (chociaż osadzoną w realiach), o tyle "Green Book" jest jednak bardzo związany z jedną konkretną epoką w historii Stanów Zjednoczonych i ze Stanami Zjednoczonymi w ogóle. Dla osób, które nie orientują się w zawiłościach Północy i Południa i traktują Stany jako jednorodny kraj, film może być prawdziwym zaskoczeniem, a przy okazji pokazuje jak w kalejdoskopie, jak bardzo w zależności od stanu zmieniają się prawa, zakazy, nakazy i poglądy.


Wątek listów, które Tony pisze do żony pod dyktando swojego szefa, jest przeuroczy.

Ale z drugiej strony, chociaż osadzona w konkretnych realiach, historia opowiedziana w "Green Book" wciąż pozostaje uniwersalną opowieścią o przyjaźni ponad podziałami. I to prawda, tak jak wspomniałam na początku, widzieliśmy tych historii już milion. Ale zarazem gdzieś w głębi serc ciągle ich potrzebujemy i nigdy się nie nam nie znudzą. Może film nie zmieni żadnego rasisty i wroga "poprawności politycznej" w tolerancyjnego wyznawcę równości, ale... nie zabroni też mu się dobrze bawić. Wszak wszystkie problemy nekające tamte i obecne społeczeństwa zostały przedstawione na luzie, w komediowym sosie, a morał wchodzi bezboleśnie - nawet tym konserwatywniejszym widzom.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek