A jeśli zmartwychwstania nie będzie, czyli "Jesus Christ Superstar" w Teatrze Rampa
Dlatego też wszystko zależy od tego, jak to będzie zinterpretowane, zaśpiewane i zagrane. O to, że Jakub Wocial zaśpiewa rolę Jezusa bezbłędnie, byłam spokojna, zresztą już słyszałam go w tym repertuarze podczas jednego z koncertów wiele lat temu, a od tamtej pory niesamowicie rozwinął się aktorsko i wokalnie. Odtwórca głównej roli to klasa sama w sobie i bez problemu jest on w stanie oddać całą gamę różnych emocji kłębiących się w postaci Jezusa. Pomijając wyżej wspomnianą niechęć bohatera do wyjaśniania pozostałym czegokolwiek (gdyby sądzić po tym musicalu, dość dziwne, że ta religia przetrwała tak długo ;), jest w tej postaci niezbędny tragizm i niepewność co do tego, czy cały boski plan się powiedzie Oprócz Wociala bardzo dobra jest Natalia Piotrowska, która pokazuje, że czuje się świetnie nie tylko w rolach kobiet drapieżnych i wyzwolonych. Nieoczekiwanie ciarki na plecach wywołuje Andrzej Danieluk jako Piłat. Trochę rozczarowuje za to Daniel Zawadzki jako Herod, znowu obsadzony w roli do siebie nie pasującej, czyli charyzmatycznego cwaniaka. Niestety zawiódł mnie też trochę Jerzy Gmurzyński jako Judasz. Ta rola do zaśpiewania jest chyba jeszcze trudniejsza niż Jezusa, przez co jest zarazem wielką szansą dla wokalistów na pokazanie możliwości głosowych (patrz Janusz Radek, który wcielał się w tę rolę w Chorzowie). Miałam wrażenie, że Gmurzyńskiemu jeszcze trochę zabrakło do czołówki najlepszych Judaszów.
Kolejny raz brawa należą się choreografowi - Santiago Bello nie tylko sprawił, że aktorzy nie pozabijali się wzajemnie na niewielkich rozmiarów scenie, ale i wprowadził do układów tanecznych sporo ciekawych rozwiązań, które przykuwają uwagę widza - pojawia się w nich na przykład... język migowy. Wrażenie robią też kostiumy, które mają w sobie i coś z epoki, i nowoczesność (nie są to białe giezełka jak z innych inscenizacji). W pamięci zostają dekoracje - choćby krzyż z zarysem sylwetki Jezusa, obecny przez cały czas na scenie, przypominający o tym, że koniec tej historii wszyscy przecież znamy... Do tego cała aranżacja przestrzeni scenicznej - aktorzy pojawiają się nie tylko na scenie, ale też na widowni (ciekawym zabiegiem był fakt, że byli oni obecni wśród widzów, jeszcze zanim spektakl się zaczął - początkowo wzięłam osoby w kapturach za manekiny - dobrze że nie postanowiłam dotknąć ;)). Wszystko łączy się w spójną i przemyślaną całość.Najgorzej jest niestety - i dla musicalu nie jest to dobra wiadomość - z nagłośnieniem. "Jesus Christ Superstar" to musical bardzo trudny do zaśpiewania i muzycznie mocno skomplikowany, pełen dysonansów i dźwięków spotykanych raczej na koncertach rockowych niż w teatrze. A w Teatrze Rampa mamy jednak do czynienia z bardzo małą przestrzenią, w której niektóre numery po prostu nie mają szansy wybrzmieć, do tego wskutek kiepskiej akustyki część tekstów bywa niezrozumiała. Ciekawe, że na poprzednich musicalach w Rampie zupełnie mi to nie przeszkadzało - może kwestia miejsca?
"Jesus Christ Superstar" nie jest najlepszym spektaklem, jaki widziałam w Rampie. Ale na pewno sprawdza się jako widowisko, które nie jest tylko zbiorem chwytliwych piosenek - zostawia coś w człowieku i sprawia, że jeszcze tydzień po spektaklu zastanawiam się nad znaczeniem i wymową poszczególnych scen. Jeśli chcecie zobaczyć prawdziwą klasykę musicalu w nowoczesnym wydaniu to znajdziecie ją na warszawskim Targówku.
Komentarze
Prześlij komentarz