A na końcu i tak wygra kot, czyli "Kapitan Marvel"
Na najnowszy film z uniwersum MCU czekałam z wytęsknieniem od ostatnich "Avengersów", a dokładniej od momentu, gdy po scenie po napisach połowa kina spytała "Ale o co chodzi?!?" a druga, bardziej obeznana połowa, odpowiedziała jej "Kapitan Marvel!!!". Czekałam trochę jak na gwiazdkę z nieba, która umili oczekiwanie na "EndGame" - co prawda po drodze był "Ant-Man", ale jakoś już zdążyłam o nim zapomnieć, a po drugie - miałam przeczucie, że to właśnie film z Brie Larson sprawi mi większą frajdę - bo zupełnie nie wiedziałam, czego się po nim spodziewać.
To aż dziwne, że Marvel, który zdecydowanie czuje popkulturalne trendy lepiej niż jakiekolwiek inne wielkie studia, dopiero teraz wypuścił film z kobietą jako główną bohaterką. Ale mylą się ci, którzy spodziewaliby się po "Kapitan Marvel" jakiegoś wielkiego feministycznego manifestu czy przełomu. Nie, zważywszy że po drodze mieliśmy już całkiem sporo filmów z bohaterkami grającymi pierwsze skrzypce (Wonder Woman, różne odsłony Gwiezdnych Wojen, "Piękną i bestię", Mad Maxa i sporo mniejszych filmów i seriali), to na szczęście Marvel nie próbuje wyważać drzwi, które już zostały otwarte. Twórcy nie bardzo mogą też liczyć na punkty od recenzentów za sam fakt, że główną rolę gra kobieta - coś, co kiedyś wydawało się druzgotać producentów i być wielkim halo, powoli staje się naturalną koleją rzeczy. "Kapitan Marvel" nie wpada też w pułapkę "Efektu Smerfetki", czyli oprócz głównej bohaterki mamy jeszcze parę innych mniej i bardziej silnych postaci kobiecych, które świetnie współgrają z protagonistką.
Mamy więc w filmie kasety wideo i pagery, BARDZO WOLNO działające komputery, kurtki w stylu grunge, nawiązania do "Top Gun" i innych wytworów kultury tego okresu. Do tego twórcy bardzo sprytnie wykorzystują wszelkie ograniczenia, które dla dzisiejszych nastolatków są prehistorią - brak swobodnego dostępu do internetu, telefony na żetony, papierowe mapy zamiast gps w telefonie. Połączone jest to niezwykle zgrabnie a zarazem pokazuje, jak niemal niepostrzeżenie zmienił się świat. Z drugiej strony jednak nie miałam wrażenia przesytu i żerowania na nostalgii, które w ostatnich latach trochę już mi się jednak przejadło. Może dlatego, że lata 90. to jakby nie było, "moje" lata. Podobało mi się, że bohaterka w tym nowym (czy na pewno?) dla siebie świecie nie gubi się niczym Thor w jednej z poprzednich odsłon MCU, nie wywyższa ponad tubylców, tylko myśli, obserwuje i wyciąga wnioski.
Jeśli zaś o scenariuszowych twistach mowa, to mamy tutaj interesującą przemianę czarnego charakteru, granego przez Bena Mendelsohna (czy facet będzie za 10 lat uchodził za klasycznego "złola" lat 2010-2020? możliwe). No dobrze, konkretnie to ta przemiana dokonuje się w oczach widzów, bo wcześniej scenarzyści umiejętnie grają sobie z nami, kreując Talosa na arcywroga bohaterów... by potem pokazać jego zupełnie inną stronę. O ile sam bohater jest ciekawy, to mam do tego zabiegu pewne wątpliwości. Bo gdy Talos zostaje przesunięty do grona "tych dobrych", w jego miejscu zostaje dziura, której nie wypełnia żaden z pozostałych czarnych charakterów. Jude Law jest postacią o której nie wiemy praktycznie nic, Ronan, w którego ponownie wcielił się Lee Pace, ma zbyt mało czasu ekranowego, żeby zacząć nas obchodzić i nie wchodzi w żadne interakcje z pozostałymi postaciami. Brzmi znajomo - wracamy do starych dobrych czasów, gdy najsłabszymi charakterami Marvela byli antagoniści, bo protagoniści zajmowali całe miejsce na ekranie.
Co do wspomnianych protagonistów za to, jak to u Marvela nie można się do niczego przyczepić. Brie Larson wydaje się stworzona do tej roli i czekam z niecierpliwością na jej spotkanie z pozostałymi Avengersami. Odmłodzony Samuel L. Jackson pokazuje swoją komediową stronę, a między obydwojgiem jest taka chemia, że zupełnie nie zauważa się braku wątku miłosnego. Zauważmy, że jest to dość nietypowe nawet w kinie superbohaterskim.
Głównym przesłaniem filmu jest "nic nikomu nie muszę udowadniać", i cała fabuła właśnie wokół tej tezy jest osnuta. Trudno było mi się pozbyć wrażenia, że być może przesłanie to jest adresowane przede wszystkim do konkurencji - Marvel ma już taką pozycję, że może robić wszystko po swojemu, zamiast tworzyć kolejną "Wonder Woman".
No właśnie Wonder Woman. Trudno obu filmów nie porównywać, ale jako widz muszę przyznać, że większe wrażenie zrobiła na mnie bohaterka DC. Brakuje mi w "Kapitan Marvel" sceny na miarę wychodzenia Wonder Woman z okopów, ale scenariuszowo też w wielu miejscach wygrywa film z Gal Gadot. To, czego mi brakowało najbardziej, to przejęcia się losem bohaterów drugoplanowych - Wonder Woman wygrywa tym, że od początku wiemy, że towarzyszy bohaterki raczej nie czeka happy end. Niemniej jednak to dwa zupełnie różne filmy i bardzo dobrze że jeden nie próbuje naśladować drugiego. Obie bohaterki startują też z diametralnie różnych pułapów, zarówno fabularnych, jak i... marketingowych. Podczas gdy szeroko rozumiana kobiecość Wonder Woman i feministyczny wydźwięk filmu był nieustannie eksponowany (nie mam tutaj na myśli stroju Amazonki), to dla kapitan Marvel nie jest to żadnym atutem czy argumentem. Kapitan Marvel to nie jest "pierwszy film Marvela z kobiecą bohaterką". Twórcy filmu spodziewali się nadmuchanego balona oczekiwań widzów i dali im po prostu kolejny film Marvela. Tylko tyle i aż tyle. I wiecie co? Chwała im za to.
P.S. No dobra, powiedzmy sobie szczerze. Film być może i miał mieć znacznie mocniej feministyczny wydźwięk, ale... po drodze pojawił się kot Goose i skradł cały film. Obejrzyjcie, jeśli nie wierzycie. Chyba już wiemy, kto pokona Thanosa...
Komentarze
Prześlij komentarz