Coś się kończy, coś się zaczyna, czyli spoilerowa recenzja "Avengers: Koniec Gry"



Nie będę oszukiwać, mówiąc, że byłam wierną fangirl uniwersum Marvela od czasów pierwszego "Iron Mana". Wręcz przeciwnie, weszłam w superbohaterskie klimaty dość późno, a potem sporo filmów przyniosło mi zawód. Wszystko poszło w niepamięć w zeszłym roku, kiedy "Avengers: Infinty War" zgniotło moje serce na dżemik, a rok stał się jednym wielkim odliczaniem do premiery kolejnej części.

UWAGA - W TYM TEKŚCIE AŻ ROI SIĘ OD SPOILERÓW. 

Nie będę też oszukiwać, że "Endgame" przyniósł mi te same emocje, co poprzednia część. To było raczej niemożliwe - idąc na "Infinity War" tych emocji się zupełnie nie spodziewałam, podczas gdy teraz, niczym mała dziewczynka, budowałam sobie w głowie kolejne, piętrowe oczekiwania. To nadal są emocje, ale zupełnie inne. Te, które łączą się z końcem jakiejś popkulturalnej przygody - te, które towarzyszą zamykaniu ostatniego tomu "Harry'ego Pottera", pustce po "Powrocie Króla" albo po finale ulubionego serialu. Co jest o tyle paradoksalne, że w gruncie rzeczy "Koniec Gry" nie jest końcem - bardziej przekazaniem władzy. Ale pożegnania z ulubionymi bohaterami są nieuniknione, a łzy poleją się na co bardziej wzruszających scenach.

Jedno jest pewne, i to jest zarówno wada, jak i zaleta filmu - bez znajomości uniwersum nie ma co do filmu podchodzić, bo chociaż ładunek emocjonalny może dotrzeć nawet do osób, które nie oglądały poprzednich filmów Marvela, to jednak sporo scen może być niezrozumiałych, lub nie do końca zrozumiałych. Nikt tu się nie bawi w wyjaśnienie relacji między postaciami, powiem więcej - niektóre sytuacje zostały wyjaśnione tylko i wyłącznie w jakiejś scenie po napisach z wcześniejszych filmów. I o ile wielokrotnie irytowało mnie to w niektórych odsłonach cyklu, to tutaj jest to absolutnie uzasadnione - ten film to jest pieśń miłosna skierowana od twórców do fanów, która przywołując ulubione momenty, będzie poruszać ich serca.

Ponieważ uległam powszechnej spoilerofobii, a każde zdjęcie z filmu zdradza fabułę, wrzucam randomowe zdjęcia z premiery ;) Źródło: IMBD

"Avengers: End Game" to podróż w czasie. Dosłownie - bo bohaterowie, żeby odwrócić to, co stało się w poprzedniej części, muszą nagiąć nieco reguły fizyki kwantowej i wyruszyć w przeszłość. I w przenośni, bo dzięki temu widzowie odbywają tę podróż razem z nimi, przypominając sobie, co wspólnie z nimi przeszli. A każdy z bohaterów przeszedł naprawdę sporo, stracił przyjaciół, rodzinę, bliskich - lub zyskał nowych. Każde zdarzenie z przeszłości jest kamyczkiem, które w jakiś sposób ich ukształtowało - czy to wielka bitwa, czy kameralna rozmowa. Nie wiem, czy jest sens zastanawiania się nad konsekwencjami i logicznymi aspektami tych podróży, bo wszelkie teorie kontinuum czy alternatywnych rzeczywistości są tu nagięte do widzimisię scenarzystów do granic możliwości - ale podczas oglądania tylko jakaś malutka cząstka mózgu woła "coś tu jest nie tak". Liczą się emocje, jakie przeżywamy podczas powrotów, powitań i pożegnań.

W centrum filmu są "starzy" Avengersi, którzy - po tym jak stracili większość przyjaciół i po nieudanej próbie ich odzyskania - muszą jakoś radzić sobie w świecie, z którego zniknęła połowa populacji. Każdy z nich radzi sobie na swój sposób - Kapitan Ameryka szuka jasnych stron i prowadzi grupę wsparcia, Thor upija się na umór i rżnie w Fortnite'a w Nowym Asgardzie, Natasza ucieka w pracę i zachowuje się jak Nick Fury... i tak dalej. Gdy nagle po pięciu latach ze świata kwantów powraca Ant-Man i zaczyna bredzić coś o alternatywnych wymiarach i podróżach w czasie, pojawia się nowa nadzieja.

Ta pierwsza część, w której dzieje się w gruncie rzeczy niewiele, a scenarzyści skupiają się na relacjach między postaciami, może powodować u widza pewną niecierpliwość - w końcu wszyscy czekamy na ostateczną rozprawę - a z drugiej strony tylko oddala to, co nieuniknione. Mnie nie dłużyła się ani trochę. Trzeba przyznać, że każdy ze starej gwardii dostaje tu odpowiednią ilość czasu ekranowego, żeby móc godnie pożegnać się z fanami. A twórcy wręcz mnożą sceny, w których mają szansę dać widzowi po głowie popkulturalnym obuchem. Momenty, w których kapitan Ameryka mówi "Heil Hydra" i ten, w którym łapie młot Thora, zostały w kinie nagrodzone rzęsistymi oklaskami.




Na najbardziej tragiczną postać wyrasta jednak Iron Man - właściwie już od poprzedniej części, w której Pepper powiedziała mu, że jest w ciąży, szykowałam się na pożegnanie z tym bohaterem. I chociaż odchodzi niejako na własnych warunkach, to zostawia wszystko to, co udało mu się zbudować i rozdziera to serce. Zwłaszcza gdy widzimy, jaką przeszedł przemianę: od egoistycznego multimilionera z pierwszych filmów Marvela do herosa, który jest w stanie poświęcić własne z trudem odnalezione szczęście i oddać życie za innych. Oczywiście jego sceny powitania i pożegnania z Peterem Parkerem rozdzierają serce jeszcze bardziej.

Jest jeszcze Thor, w którym łatwo zobaczyć, ekhm, beczkę śmiechu, bo od czasów "Ragnaroka" stał się takim Marvelowskim Goofym. Ale jemu z kolei twórcy fundują najbardziej bolesny powrót do przeszłości, gdy z jednej strony widzi to, co utracił, a z drugiej - godzi się z tym. Tak jak nie byłam fanką Thora po rozbuchanym "Ragnaroku", tak po tym i poprzednim filmie kupuję go całego - naprawdę łatwo się śmiać z jego przemiany w Lebowskiego, ale wystarczy wspomnieć, z jakiego pułapu spadł i śmiech jakoś więźnie w gardle.



Szkoda wielka, że ani Czarna Wdowa, ani Hawkeye nie doczekali się do tej pory własnego filmu - przez to, że zawsze byli tylko tłem dla innych postaci, ich poświęcenie i tragizm nie do końca mają szansę wybrzmieć - nie wiemy, jakie przeszli drogi, w odróżnieniu od pozostałych. Dlatego, chociaż dostają ważne role i jedno z nich ginie, cały czas czegoś mi brakowało.

Scenariuszowo film nie cieszy aż tak bardzo jak "Infinity War", gdzie za sam błyskotliwy pomysł na strukturę (odwrócona "podróż bohatera" i zwycięstwo antagonisty) dałabym twórcom jakiegoś specjalnego Oscara. Rozpoczęcie filmu od klęski i świata po klęsce już się bowiem w filmach superbohaterskich zdarzało, że wystarczy wspomnieć X-Menów. Ale raczej należało się spodziewać, że w tym filmie historia wróci na właściwe tory i otrzymamy bardziej tradycyjną opowieść o walce dobra ze złem. Sama struktura też jest nieco bardziej rwana niż w poprzedniej części, ale trudno się dziwić, skoro opowiadamy już nie tylko w różnych planach przestrzennych, ale też czasowych.


Wcale nie chcę narzekać na ten film, wcale... A jednak muszę wspomnieć, że za to, co scenarzyści, reżyser i reszta ekipy zrobili z postacią Kapitan Marvel, woła o pomstę do nieba. Nie wiem, czy ktoś nie dał komuś do przeczytania scenariusza, czy też komunikacja zawiodła na jakimś innym etapie, ale "Endgame" to krok wstecz w stosunku do tego, co zobaczyliśmy niecałe dwa miesiące wcześniej na jej solowym filmie. Widać, że twórcy nie wiedzieli jeszcze, jaki będzie odbiór bohaterki, więc po prostu użyli jej do łatania dziur fabularnych, starając się, żeby jednak nie miała zbyt dużego wpływu na akcję. Popełniono tu dokładnie te same błędy co przy roli Visiona w "Czasie Ultrona", czyli bohater pojawia się, walczy, po czym znika pod jakimś pretekstem i pojawia się na zasadzie deus ex w momencie, gdy każe mu imperatyw scenariopisarski. Oczywiście trudno by było żądać, żeby Kapitan Marvel sama pokonała Thanosa, ale żal, że aż tak bardzo zmarnowano tę postać.

Jeśli o aktorstwie mowa, to kolejny raz chylę czoła. Gwiazdorski skład, jaki wjechał w tym filmie, może oślepić. Sporo tu powrotów (Robert Redford, Hayley Atwell, cudowna Rene Russo), sporo epizodów (chociaż film trwa ponad 3 godziny, to przy takim natłoku postaci trudno się dziwić, że nie każdy dostał tyle czasu ekranowego, ile trzeba), ale nawet w tym szaleństwie widać jedno - to, jak aktorzy zżyli się ze swoimi postaciami i ze sobą. Wystarczy jeden gest, spojrzenie, jedno słowo, żeby widz zrozumiał co myślą, i co czują. Gdzieś tam zaciera się granica między prawdą a superbohaterską fikcją i wcale nie myślimy o tym, że płaczemy po fikcyjnych postaciach. Do tego twórcy wiedzą już, w jakich sytuacjach pokazać ich nam, żeby wzbudzić w nas emocje. Scena, w której Kapitan Ameryka staje sam naprzeciwko Thanosa sprawiła, że miałam dreszcze.

Pisałam na początku, że oglądaniu filmu towarzyszą te same emocje, co "Powrotowi Króla", ale trudno filmy Jacksona z filmami z MCU porównywać. Filmy Marvela to coś więcej niż filmy na podstawie komiksów - to cały wszechświat, który nagle eksploduje nam na jednej sali kinowej. Jakie będą losy tego uniwersum? I czy za dziesięć lat będziemy tak samo ronić łzy nad Czarną Panterą i - strzelam - Milesem Moralesem, Kamalą Khan, X-menami, którzy być może wkroczą do Uniwersum w nowych wcieleniach? Albo innymi bohaterami filmów i seriali? A może pojawi się nowe uniwersum, które przełamie szykujący się monopol Marvela w popkulturze i rozpali wyobraźnię widzów tak, jak niegdyś "Harry Potter" albo "Gwiezdne Wojny"? Rękawica została rzucona. Mam nadzieję, że "Koniec gry" to dopiero początek jeszcze większej popkulturowej przygody.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek