To miasto w herbie ma rock and roll, czyli "Rock of Ages" w Teatrze Syrena
Z opisu na stronie Teatru Syrena: Los Angeles, rok 1987. Bourbon Room, kiedyś najsłynniejsza rockowa dziupla i wylęgarnia talentów przy Sunset Strip, dzisiaj podupadający, żyjący dawną sławą klub. Kiedy bezwzględni deweloperzy rozpoczynają kampanię oczyszczania i gentryfikacji dzielnicy heavy-metalowej bohemy, tylko występ wielkiej gwiazdy Stacee Jaxxa i jego grupy Arsenal może uratować legendarną miejscówkę przed przebudową na galerię handlową. Czy ocalą ją wysiłki Drew, młodego, dobrze zapowiadającego się rockersa, Sherrie, dziewczyny z prowincji, Dennisa, skacowanego właściciela klubu, oraz Reginy, miejskiej buntowniczki?
Fot. Klaudyna Schubert/Teatr Syrena |
Brzmi znajomo? Cóż, fabularnie "Rock of Ages" można postawić obok innych jukeboxowych musicali, jeśli zaś widzieliście wcześniej np. musicale Rampy "Rapsodia z Demonem" albo "Twist and shout", to po spektaklu można bawić się w rozpoznawanie znajomych motywów. Ale takie są właśnie schematy gatunku. Historia początkującego muzyka, który wspina się na szczyt, gdzie okazuje się, że zatracił siebie i stracił szansę na miłość swojego życia, a więc musi wrócić do punktu wyjścia to baza, z której można wygenerować nieskończoną ilość musicali. A zarazem koszmarnie zdarta płyta, czemu więc w takim razie "Rock of Ages" tak bardzo przypadło mi do gustu? Być może dlatego, że jest to musical wręcz przesadnie samoświadomy tychże reguł, zasad i schematów obowiązujących w musicalach.
Naszym przewodnikiem po tym wytapirowanym świecie będzie niejaki Lonny (fe-no-me-nal-ny Filip Cembala, ucharakteryzowany na Micka Marsa z Motley Crue). Lonny jest zarówno pobocznym bohaterem historii, jak i narratorem - bardzo niepokornym, bo nieustannie wykraczającym poza ramy narracji. Lonny przełamuje czwartą ścianę, zwraca się do widza, uświadamia pozostałym bohaterom, że są jedynie postaciami z musicalu, kpi ze wspomnianych wcześniej musicalowych schematów jak "wibrujące rączki" w finale pierwszego aktu i obowiązkowy balet w lirycznych piosenkach. A nawet żartuje sobie z Józefowicza i Kępczyńskiego. Fani musicali powinni mieć sporo radochy, rozpoznając wszelkie rzucane przez niego smaczki.
Fot. Klaudyna Schubert/Teatr Syrena |
Kolejny raz Syrena zatrudnia do spektaklu nie tylko osoby dobrze śpiewające, ale też potrafiące grać. O tym, że Tomasz Steciuk potrafiłby zagrać nawet połamanego krakersa, wiedziałam już od dawna, ale jako Dennis, szef Bourbon Room, przechodzi samego siebie. Serio, sceny, w których znany z ról dystyngowanych elegantów (Upiór w Operze, Hrabia von Krolock z "Tańca wampirów", Komarowski z "Doktora Żywago", Gomez z "Rodziny Addamsów") Steciuk mówi "wypierdalać" to miód na moje uszy. Grzegorz Wilk jako Stacey Jaxx, lider grupy Arsenal i miłośnik skąpych gatek, kradnie serca żeńskiej części widowni (oczywiście swoim głosem, nieprawdaż, a myśleliście że o czym mówię? ;)) Chciałabym bardzo zobaczyć w tej roli Marcina Wortmanna, zwłaszcza po tym, co pokazał w "Next to Normal". Świetna jest Barbara Garstka jako Sherrie, z jednej strony zagubiona dziewczynka, z drugiej - emanująca seksapilem kobieta. Marta Budrynowicz jako Justice, właścicielka klubu ze striptizem, swoim głosem po prostu miażdży - widziałam ją na scenie na żywo po raz pierwszy i o rajusiu, jakie to przeżycie. Z kolei elementy komediowe wprowadzają Piotr Siejka i Maciej Dybowski jako Hertz i Franz. Na tym barwnym tle jak zwykle najmniej do zagrania ma główny bohater, w którego wcielił się Karol Drozd, musi więc nadrabiać głosem. Wychodzi różnie - momentami trochę za bardzo widać, że jesteśmy na musicalu, nie na koncercie rockowym. Ciekawe, jak wypada w tej samej roli drugi odtwórca, czyli Rafał Szatan.
O ile dialogi i narracja są przezabawne, przewrotne i skrzą się dowcipem, o tyle w tekstach piosenek niestety zdarza się już wyłapać rymy częstochowskie. Z drugiej strony, podobnie jak w "Mamma Mia", nie ma co szukać w tych słowach jakiejś wielkiej głębi, bo często brak jej również w oryginale. Muzycznie spektakl całkowicie spełnia swoje zadanie, przenosząc nas do początku kiczowatych i kolorowych lat 80.
Fot. Klaudyna Schubert / Teatr Syrena |
Rockowa choreografia (taniec i w ogóle ruch sceniczny) stoi na wysokim poziomie, ale na mnie zdecydowanie jednak największe wrażenie wywarły kostiumy, za które odpowiadał Tomasz Jacyków. Nie wiem do jakiego stopnia zadziałała tu licencja, a do jakiego inwencja twórcza kostiumografa, ale historię glam metalu odrobił na szóstkę. Te wszystkie sterczące od lakieru fryzury, tapiry, przewiązane we włosach i na szyjach apaszki, ćwieki, podarte dżinsy i kolorowe bufiaste spódnice - widać, że kostiumy są przemyślane w stu procentach, a do tego jeśli wierzyć programowi, różnią się w zależności od obsady.
Chociaż "Rock of Ages" ani na moment nie uderza w pompatyczne nuty, to jednak momentami podczas oglądania wkrada się pewien rodzaj wzruszenia i tęsknoty. Kto z nas nie marzył w dzieciństwie o wielkiej karierze, kto nie pasjonował się ulubionymi zespołami i nie pragnął, by pójść na koncert tego jednego jedynego ukochanego wokalisty - dzięki musicalowi możemy chociaż na chwilę wrócić do tamtej ekscytacji. Ale gdyby rozpatrywać "Rock of Ages" w kontekście czasów, w których akcja się toczy, to byłby to powrót do niewinności w jeszcze innym wymiarze - wszak początek lat 80. to czasy jeszcze przed epidemią AIDS, która przerwała wiele rockowych karier. To z jednej strony hołd dla tamtej epoki, a z drugiej - bezlitosna z niej kpina. Bo kto dziś poważnie traktuje tamte fryzury, pompatyczne słowa i sceniczne show?
Teatr Syrena, który nie należy do największych scen w Warszawie, kolejny raz pokazuje, że może stworzyć musical na światowym poziomie. Do tego kolejny raz proponuje nam musical z nieco innej orbity. Oby tak dalej - z nadzieją patrzę na kolejne "syrenie" produkcje i coraz bardziej wierzę, że to właśnie w tym teatrze zobaczę kiedyś swoje wymarzone spektakle.
Komentarze
Prześlij komentarz