Nieśmiertelni, czyli "Gwiezdne Wojny. Skywalker - odrodzenie"
Po seansie epizodu IX "Gwiezdnych Wojen" odnalazłam moją recenzję "Przebudzenia Mocy" sprzed 4 lat. Była pełna entuzjazmu, dziecięcego zachwytu i sympatii dla bohaterów. Po dwóch kolejnych częściach zostało mi niestety tylko to ostatnie. Gdzie się podział mój "gwiezdnowojenny" entuzjazm?
Od ostatniego filmu nowej trylogii oczekiwałam tego, czego oczekiwałam od ostatnich części wielkich filmowych franczyz - tak jak na "Harrym Potterze i Insygniach Śmierci" czy na "Powrocie króla" chciałam zanurzyć się w dobrze mi znanym świecie, spotkać znajomych bohaterów i pożegnać się z nimi w akompaniamencie łez i wielkich emocji.
SPOILERY!
Historia zaczyna się krótko po tym, jak zakończyła się ostatnia część i raczej nie znajdziemy w niej zbyt wielu zaskoczeń. Rozumiem, że wizja Gwiazdy Śmierci rozpala wyobraźnię twórców i fanów, ale nie rozumiem, dlaczego twórcy nowej trylogii uznali, że skoro ten pomysł się kiedyś sprawdzić, to teraz w każdym filmie musimy mieć misję niemożliwą polegającą na zniszczeniu jakiegoś dżinksa, od którego zależą losy wojny. Serio, Najwyższy Porządek mógłby wyciągnąć wnioski z błędów poprzedników i nie uzależniać całej armii od jednego statku czy wieży strażniczej... Równolegle obserwujemy zmagania Rey i Kylo Rena i walkę jasnej i ciemnej strony Mocy.
Niemniej, fabuła w "Gwiezdnych Wojnach" jest istotna tylko o tyle, o ile w jakiś sposób rozwija bohaterów - bo to dla nich ogląda się te filmy. Bohaterów serii pokochałam już w pierwszym filmie i nawet drugi, w którym nagle stracili swoje osobowości i zaczęli zachowywać się dziwnie, nie zmienił mojej sympatii dla Rey, Finna, Poe i - zwłaszcza - Kylo Rena. Ten ostatni, najlepszy czarny charakter jakiego ostatnimi laty dostaliśmy w kinie (i będę się tego trzymać) został poprowadzony tak, że na zmianę nienawidzimy go i mu współczujemy. Adam Driver buduje swoją postać bardzo konsekwentnie i gra chyba najlepiej z całej ekipy. Ostatnia scena z nim rozdziera serce, a jego uśmiech to dla mnie chyba najlepsza filmowa scena tego roku.
Postaci Finna i Poe Damerona również wróciły na tory, które znaliśmy z pierwszej części, a przede wszystkim W KOŃCU działają razem, a nie osobno. Co odbyło się niestety kosztem takiej Rose, która w filmie Johnsona dostała masę czasu ekranowego i wyrosła na jedną z najważniejszych bohaterek, a u Abramsa nie ma zupełnie nic do zagrania i właściwie mogłoby jej nie być. Co do Finna i Poe, nadal ubolewam, że żaden z reżyserów i scenarzystów nie był na tyle odważny, żeby w końcu połączyć ich w parę - chemia między nimi jest większa niż u wszystkich pozostałych par z "Gwiezdnych Wojen" razem wziętych, wyłączywszy Leię i Hana. No ale nie można mieć wszystkiego.
Dużo sympatyczniejsza niż w poprzednim filmie wydaje się również Rey, której dylematy i lęk przed przejściem na Ciemną Stronę stają się bardzo wyraźne. Co prawda ma irytującą tendencję do zostawiania przyjaciół na pastwę losu*, ale poza tym wiemy, dlaczego jej kibicujemy. Podoba mi się, że postać Wybrańca w nowych "Gwiezdnych Wojnach" została tak zniuansowana, podobnie jak relacja Rey z Kylo Renem / Benem Solo.
Poza tym możemy liczyć na cameo postaci znanych z dawnych filmów oraz na parę nowych bohaterów i bohaterek, które jednak nieszczególnie zapadają w pamięć - gdy historia zmierza ku końcowi, nie czas na rozwijanie nowych postaci.
No i właśnie, jeśli o zmierzaniu ku końcowi mowa, to film - poza paroma momentami - w ogóle nie sprawia wrażenia jakiegoś końca. Owszem, żegnamy dwie ważne postaci, owszem, mamy ostateczną rozprawę ze złem, owszem, scena z C-3PO tracącym pamięć jest zaprogramowana na to, żeby wzruszać widzów już w trailerze. Tyle że natężenie emocjonalne, chociaż duże, wcale nie jest większe niż w poprzedniej części, a pożegnania nie wydają się ostateczne. Twórcy podchodzą do scenariusza bardzo zachowawczo, starając się zadowolić fanów za wszelką cenę. Tyle że wszystkich zadowolić się nie da i zawsze znajdą tacy jak ja, którzy będą krzyczeć "więcej emocji!".
Brakowało mi w filmie takiej żelaznej mitycznej struktury jak choćby w "Avengers" Infinity War" i "Endgame", gdzie wszystko miało swoje miejsce, a poszczególne sceny wynikały nie tylko jedne z drugich, ale też w organiczny sposób łączyły się z poprzednimi filmami. Scenariusz "Skywalker: Odrodzenie" jest boleśnie nierówny - obok scen poruszających znajdują się w nim kuriozalne wstawki i zupełnie niepotrzebny (moim zdaniem, oczywiście) fanserwis. Nierówność tę oddaje reakcja publiczności na wspomnianą wyżej scenę z Kylo Renem - najpierw rozległy się brawa, a kilka sekund później... salwy śmiechu. Niestety, tutaj struktura mityczna rozłazi się w szwach, a poszczególne jej elementy zostały wrzucone do historii bez głębszego przemyślenia.
Oczywiście, nie znaczy to, że "Skywalker: Odrodzenie" pozbawiony jest myśli przewodniej - tą miało być poszukiwanie własnej przeszłości i własnych korzeni. Jest to bardzo istotne w przypadku Rey, gdzie ten motyw przewijał się od samego początku nowej trylogii, równie ważne w przypadku Kylo Rena, którego przeszłość, korzenie i fakt, że zrodzony jest zarówno z jasnej, jak i ciemnej strony Mocy, mają istotne znaczenie. Problem w tym, że sami twórcy tak bardzo nakręcili spiralę oczekiwań wobec przeszłości Rey, że żadne rozwiązanie nie byłoby dobre. Inaczej - może byłoby, gdyby wiedzieli od samego początku, od pierwszej części, do czego zmierzają. Niestety wątek ten szyty jest wyjątkowo grubymi nićmi i raczej trudno jest mi go przyjąć bez wątpliwości - i bez wzruszenia ramion. Nie jest to zdecydowanie "Luke, jestem twoim ojcem". Swoją drogą, mam wrażenie że ktoś w Disneyu nadzorował pracę w dwóch writers' roomach naraz, bo bardzo podobny motyw - poszukiwanie prawdy o własnej przeszłości plus świadomość, że nawet jeśli nasi przodkowie robili złe rzeczy, to my nie musimy iść ich śladem - obecny jest również w najnowszej odsłonie "Krainy Lodu"* ;)
Sporo innych scenariuszowych chwytów też pozostawia wiele do życzenia - oczywiście, sceny, gdy wydaje nam się, że nasz ulubiony bohater właśnie zginął, a on nagle cudem pojawia się w kadrze, robią wrażenie... ale za pierwszym razem. Tymczasem w tym epizodzie cudownych zmartwychwstań mamy tyle, że na tej podstawie można by utworzyć kilka nowych religii. Wszystko to sprawia, że gdy w końcu mamy śmierć "naprawdę", nie wybrzmiewa ona w pełni i wydaje się równie tymczasowa. Cały czas miałam wrażenie - zresztą, podobnie jak w ostatnim sezonie "Gry o Tron", że scenarzyści trochę boją się swoich własnych fanów i oszczędzają ulubieńców widzów - być może na nadchodzące sequele.
Wizualnie nowe "Gwiezdne wojny" są bez zarzutu - sekwencja rozgrywająca się w ruinach Gwiazdy Śmierci wśród wzburzonych fal była po prostu przepiękna, a wszelkie nowe planety, które odwiedziliśmy wraz z bohaterami również były estetycznie przemyślane. Sporo też w poszczególnych scenach czy ujęciach nawiązań do pierwszej trylogii - film opowiada wszak, że tak naprawdę nic nie przemija, i wciąż jest możliwe porozumienie z przeszłością.
Z jednej strony premiera "Gwiezdnych Wojen", po zupełnie niepotrzebnych spin-offach przestała mieć dla mnie aurę święta i mam wrażenie przesytu tym uniwersum, z drugiej - i tak poleciałam do kina w dzień premiery. I pewnie obejrzę film jeszcze nie raz, chociaż po seansie tym razem zamiast ekscytacji czułam rozczarowanie. Ten mechanizm psychologiczny zapewne się jakoś nazywa i raczej nie jest to syndrom sztokholmski - mimo wad, "Gwiezdne Wojny" zawsze będą zajmowały bardzo istotne miejsce w moim sercu i w mojej wyobraźni. Twórcy przekonują nas, że nic nie przemija na dobre - wciąż możliwe jest nawiązanie kontaktu z tym, co było kiedyś. A czym innym są "Gwiezdne Wojny" dla dorosłych fanów niż nawiązaniem kontaktu z nami samymi - z ukrytym gdzieś w głębi naszym wewnętrznym dzieckiem, które walczy z kolegami na plastikowe miecze świetlne i pisze fanfiki o bohaterach. Mam wielką nadzieję, że twórcom uda się jeszcze kiedyś to dziecko we mnie obudzić
* Punktów wspólnych "Rise of Skywalker" i "Krainy Lodu 2" jest cała masa. Finn pewnie dogadałby się z Kristoffem w temacie co robić, gdy chcesz wyznać uczucia pannie, a ona wiecznie zostawia cię na pastwę losu (i fal). Z kolei Rey pewnie miałaby o czym pogadać z Elsą - obie Mają Tę Moc, no i obie słyszą głosy i pragną rozwikłać tajemnicę swojej przeszłości. Przesłanie, że możliwe jest odcięcie od przeszłości i zarazem że przeszłość cały czas trwa, zapisana w jakiejś zbiorowej pamięci świata - to też znajdziemy w obu filmach. A Olaf jest jak taki uroczy droid ;)
Komentarze
Prześlij komentarz