Helikopter wylądował, czyli "Miss Saigon" w Teatrze Muzycznym w Łodzi


Ostatnio w polskich teatrach muzycznych trwa moda na wystawianie spektakli, które odniosły już sukces na innej scenie w kraju. Trzy teatry wystawiają "Jesus Christ Superstar", Białystok przejął po Romie "Upiora w Operze", mamy trzecią inscenizację "Les Miserables", a w ilości "Skrzypków na dachu" to się już, prawdę mówiąc, pogubiłam. Ale nie narzekam, bo dzięki temu miałam okazję zobaczyć po raz kolejny swój ukochany musical, czyli "Miss Saigon". Tym razem w Łodzi.

Można spytać, po jaką cholerę iść kolejny raz na sztukę, którą nie dość że się już widziało, to jeszcze zna się na pamięć. No cóż, akurat teatr ma tę przewagę nad kinem, że nie ma dwóch takich samych przedstawień, wystarczy wymiana choćby jednego członka obsady, by całe przedstawienie nabrało zupełnie innego wymiaru (dlatego też idę kolejny raz do Romy na "Aidę", chociaż moja recenzja nie była zbyt pochlebna ;)). Poza tym nie widziałam tej "kanonicznej" polskiej wersji z Romy, jedynie "szkolną" Teatru Studio (RECENZJA). Gdy dowiedziałam się, że Teatr Muzyczny w Łodzi wystawia "Miss Saigon", wpadłam w szał radości.

Do "Miss Saigon" podchodziłam więc zupełnie inaczej niż do takiej zupełnie mi nieznanej "Aidy", chociaż z równie wygórowanymi oczekiwaniami. Tutaj jednak wynikały one nie z rangi teatru (Teatr Muzyczny w Łodzi odwiedziłam po raz pierwszy), a z rangi materiału, za który wzięli się twórcy. Musicalu kultowego, epickiego, a zarazem, co tu kryć, powoli się starzejącego i ustępującego miejsca bardziej nowoczesnym produkcjom. Ale mimo to "Miss Saigon" (obok innego słynnego musicalu Schönberga, "Les Miserables") jest dla mnie takim wzorcem z Sevres epickiego musicalu, do którego - jeśli czytaliście moje recenzje "Pilotów", "Aidy" czy "Doktora Żywago" - porównuję wszystkie inne.



Historia 17-letniej Kim, która trafia jako prostytutka do burdelu w Sajgonie podczas wojny w Wietnamie i zakochuje się w amerykańskim żołnierzu to opowieść prosta, ponadczasowa i wywołująca u widza emocje zarezerwowane dla filmowych epickich superprodukcji. Emocje te nie byłyby jednak możliwe do wywołania, gdyby nie aktorzy i to właśnie kreacje aktorskie są w "Miss Saigon" najważniejsze. Z niepokojem śledziłam doniesienia o tym, że licencjodawcy ciągle są niezadowoleni z aktorek starających się o rolę Kim i o problemach ze znalezieniem aktorów o azjatyckich rysach (nawiasem mówiąc - serio nie ma w Polsce nikogo z Wietnamu, Chin, Korei, kto potrafiłby śpiewać w naszym języku?).

Ostatecznie główną rolę otrzymały trzy aktorki, spośród których najbardziej znana była oczywiście Sylwia Banasik ze "Studia Accantus". Ja w obsadzie trafiłam na najnowszą zdobycz łódzkiego teatru, czyli Ulę Laudańską. Bardzo młoda, tylko nieznacznie starsza od swojej bohaterki aktorka zagrała bardzo dobrze, a między nią i partnerującym jej Marcinem Januszkiewiczem w roli Chrisa nie było żadnych zgrzytów, które przeszkadzały mi choćby w odbiorze "Aidy", gdy odtwórczyni głównej roli zupełnie nie zgrała się z partnerem. Aczkolwiek do samego Januszkiewicza miałam chyba najwięcej zastrzeżeń. Nie jestem fanką aktorów grających z manierą nieszczęśliwego Romeo. Być może reżyser nie powiedział aktorowi, że ten gra, jakby nie było, żołnierza marines, i powinien zaprezentować trochę więcej emocji niż samą nieszczęśliwą miłość. Nie chodzi mi tu o jakieś szafowanie toksyczną męskością, ale raczej o mniej Szekspira ;) Głosu Januszkiewiczowi odmówić nie sposób, ale przydałaby się tu jednak silniejsza ręka reżysera, żeby poprowadzić go również aktorsko.

Najbardziej ikoniczna postać Miss Saigon, czyli Szef, to dla mnie - odkąd zobaczyłam go w jakiejś koncertowej retransmisji z Romy - Tomasz Steciuk. Miałam cichą nadzieję, że uda mi się go zobaczyć, niestety, akurat w dniu, w którym grał i na który miałam kupione bilety, wylądowałam w szpitalu. Dlatego wczoraj musiałam zadowolić się Robertem Rozmusem. Początkowo rozczarowana, wkrótce dałam się przekonać do jego kreacji. Szef to taki archetypowy cwaniak, który za dolara sprzeda własną matkę - a Robert Rozmus do takich ról zdecydowanie się nadaje. Być może nie jest tak nieprzewidywalny i zmienny jak Steciuk, ale "American Dream" zaśpiewał bezbłędnie.



Z pozostałej części obsady na plus wybijała się na pewno Kaja Mianowana jako Ellen - świetnie zaśpiewana i zagrana rola, oddająca wszystkie emocje, jakie powinny targać tę postać. Część inscenizacji przedstawia Ellen jako wymalowaną seksbombę, by odróżnić ją od Kim - Ellen w wersji łódzkiej to zwyczajna, młoda dziewczyna, która musi się zmierzyć z sytuacją, która ją przerasta, a zarazem rozumie swoją rywalkę. Bardzo dobry, chociaż momentami przerysowany był też Marcin Sosiński jako Thuy. Z kolei Marcin Jajkiewicz w roli Johna doskonale sprawdzał się w scenach "wojskowych" i był bardzo wiarygodny w mundurze, za to nieco gorzej wspominam "Bui Doi", moją ulubioną piosenkę, w której chyba jednak trochę przeszarżował.

Warto też wspomnieć o Katarzynie Łaskiej w roli Gigi. Odtwórczyni roli Kim w Romie 20 lat temu tym razem wciela się w nieco starszą prostytutkę, której marzeniem - jak wszystkich jej koleżanek - jest wydostać się z kraju i zacząć nowe życie w Ameryce, ale w odróżnieniu od nich - traci złudzenia. Umiejętności wokalne Łaskiej są niewątpliwe i szkoda, że w całym spektaklu Gigi nie odgrywa właściwie żadnej roli.

Wspomniałam, że "Miss Saigon" to taki mój wzorzec z Sevres i porównuję z nim wszystkie inne musicale. Teraz jednak role się odwróciły i nie mogłam, patrząc na spektakl, nie porównywać strony technicznej z tym, co oferuje "Roma", Teatr Muzyczny w Gdyni czy Opera w Białymstoku. A tutaj jednak łódzki teatr ma jeszcze sporo do nadrobienia. Kostiumy wyglądają momentami dość tanio, miałam też wrażenie że nikt nie poświęcił żadnej uwagi fryzurom bohaterek. Szwankuje też nagłośnienie - piosenek zbiorowych, może poza Bui Doi, zupełnie nie dawało się zrozumieć, a w pewnym momencie było słychać głosy zza sceny ;) Na szczeście znałam teksty na pamięć - swoją drogą, zastanawiałam się, dlaczego część (ta, którą usłyszałam) pozostała niezmieniona w stosunku do libretta z Romy, a część nieznacznie się od niego różniła. Tłumacz był ten sam - skąd więc drobne zmiany, np. matka Szefa w Łodzi ćpała już nie betel, a herę, a w Sajgonie zamiast "kipieć i wrzeć", "kipiało od żądz". Nie wszystko da się wytłumaczyć tłumaczeniem "odświeżonego" libretta z 2014 roku, więc czemu?



Chociaż "Miss Saigon" w Łodzi i "Aidę" w Warszawie pod różnymi względami, na dodatek w obie strony, dzielą lata świetlne, obie mają tę samą wadę - mianowicie, reżyserię. Ruch sceniczny postaci (nie mówię tu o choreografii scen zbiorowych*) jest taki... leniwy, nieprzemyślany.  Może rozpieściły mnie spektakle Wojciecha Kościelniaka, ale momentami brakowało mi jakiegoś zaskoczenia w tym, co robią i jak się zachowują postaci, jakiegoś rozwiązania, użycia rekwizytu czy dekoracji, które przełamałoby "filmowość" a uwypukliło teatralność. Rozumiem, że licencja, ale zabrakło mi takiego autorskiego rysu. No dobrze, momentami zdarzały się takie przełamania, ale rodziły inne niekonsekwencje. Przykładowo, Gigi najpierw zachowuje się jak zaciekły wróg Kim, żeby potem, w scenie ślubu, odgrywać niejako rolę mistrzyni ceremonii. Aczkolwiek nie wiem i nie pamiętam, jak było w innych inscenizacjach, więc może krytykuję coś, co umknęło mi już w oryginale.

Co nie zmienia faktu, że "Miss Saigon" to po prostu dobry musical. Uderzający w podniosłe nuty i wyciskający łzy tam, gdzie trzeba i przekłuwający balon patosu tam, gdzie robi się go za dużo. Z kreacjami, które dają aktorom się popisać i wyszaleć. Zarazem nie jest to rozrywka banalna i płytka, a niektóre piosenki, chociaż wojna w Wietnamie zakończyła się pół wieku temu, nadal budzą niepokój - słowa "Nikt nie liczy się z nami, zostawiacie nas samych" - wyrwane z kontekstu mogłyby równie dobrze dotyczyć którejś ze współczesnych wojen. Oczywiście, nie oszukujmy się, to nie "Antygona", ale w odróżnieniu od takiej "Aidy", prostej jak budowa cepa i bez żadnego drugiego dna, o dylematach moralnych bohaterów "Miss Saigon" można długo dyskutować. A warstwa muzyczna, z takimi hitami jak "Z marzenia mego film", "Ostatnia noc świata" czy "American Dream" wpada w ucho i nie chce wylecieć z głowy. Siłą musicalu jest też fakt, że większość piosenek spokojnie (i bardzo sprytnie) może funkcjonować w oderwaniu od musicalu - jako opowieści o miłości, wojnie, macierzyństwie czy marzeniach. Tej uniwersalności brakowało mi chociażby w "Pilotach" - płyty z warszawskiego musicalu zupełnie nie da się słuchać w oderwaniu od sceny.

Sporo jest w "Miss Saigon" rzeczy, które się zestarzały - patrząc po zdobywcach nagród Tony z zeszłych lat, Schonbergowski wzorzec spektaklu odchodzi powoli do lamusa. Co nie zmienia faktu, że z tych wszystkich epickich spektakli, które robiły furorę w latach 80.-90. historia Kim i Chrisa starzeje się chyba najładniej.

*Wart odnotowanie jest fakt, że na scenie obok obowiązkowych akrobatów z gołymi klatami pojawiają się również - dla odmiany całkowicie ubrane - akrobatki!

Komentarze

Copyright © Bajkonurek