Tego nie robi się kotu, czyli sami wiecie czego to recenzja
Ostrzeżenia spływały ze wszystkich stron. Widziałam trailer, który wywołał u mnie poczucie doliny niesamowitości większe niż wszystkie animowane filmy Roberta Zemeckisa razem wzięte. Przeczytałam parę recenzji, które jednoznacznie twierdziły, że mamy do czynienia z najgorszym filmem ostatnich lat. Ale nie, ja musiałam się przekonać osobiście. No to mam, co chciałam. "Koty" to rzeczywiście jedno z najdziwniejszych kinowych doświadczeń, z jakimi przyszło mi się zmierzyć.
W teatrze "Koty" to jeden z tych musicali wszechczasów, wymieniany jednym tchem obok "Upiora w operze" czy "Nędzników". Piosenka "Memory" przebiła się do mainstreamu i jest jedną z najczęściej coverowanych piosenek musicalowych w historii. Niemniej, jeśli z całego musicalu znacie tylko tę wzruszającą balladę, to możecie się zdziwić, bo musical w całości opowiada o... kotach. Niby można się było spodziewać po tytule, ale wiecie. Przecież zawsze musi być jakieś drugie dno. Że koty to tak naprawdę ludzie, że metafora współczesnej Wielkiej Brytanii/niewolnictwa/sytuacji kobiet/dzieci/sensu życia/przemijania/stosunków społecznych w dwudziestym wieku. Nie, to jest serio musical o kotach, grany przez ludzi udających koty. Opowiada o zachowaniach kotów, zwyczajach kotów, imionach kotów i różnych charakterystycznych kotach, które są tym, czym są. Kotami. Nie wszystko musi mieć drugie dno.
W teatrze - a byłam na "Kotach" w Romie dwa razy - łykamy to jak pelikany. Jak w piosence Grzegorza Turnaua wierzymy, że miska to księżyc, tak oglądając musical Andrew Lloyda Webbera, wierzymy, że ludzie to koty. "Koty" nie mają fabuły - i na scenie to nie przeszkadza. Fabułę zastępuje porywająca muzyka, ruch, taniec, cyrkowe sztuczki i magia. W filmie niestety nie ma już tak łatwo. to, co w teatrze jest umowne, na ekranie trzeba pokazać. A twórcy wybrali najłatwiejszą, a zarazem najdroższą i raczej karkołomną wizję wykreowania tego świata - w CGI. Bo w CGI można przecież stworzyć wszystko. Tylko że nie stworzy się teatru. A gdy oderwać "Koty" od teatralnych desek, a w zamian dorobić aktorom w postprodukcji lśniące realistyczne futerka i wąsiki i zarazem kazać im zachowywać się jak futrzaki - chłeptać mleczko, łasić się, ocierać o sprzęty i wylizywać sobie łapki i uszka - wychodzi coś, po czym widz czuje się jak w narkotykowym widzie. Jak więc można było lepiej zekranizować ten musical? No cóż - najlepiej to trzeba było zostawić go w spokoju. A jeśli już... to na pewno nie tak.
Fabułę, jaką twórcy dopisali do pozbawionego fabuły musicalu, składającego się z mikroscenek poświęconych kolejnym kotom, napisano chyba na kolanie, bo nie ma ona większego sensu. Tym bardziej boli, że pod scenariuszem podpisał się Lee Hall, twórca "Billy'ego Elliotta" i "Rocketmana". Najwyraźniej jednak w tym przypadku "scenarzysta forsę wziął, potem zaczął pić" i dopiero godzinę po deadlinie przesłał napisane na kolanie, obiecane poprawki do libretta Andrew Lloyda Webbera. Wprowadzenie postaci Victorii - granej przez uroczą baletnicę Francescę Hayward - ma jeszcze uzasadnienie, bo staje się niejako naszą przewodniczką po kocim świecie. Motyw kociego balu, podczas którego jeden z futrzaków otrzyma prawo wstąpienia do kociego nieba, był już w oryginalnym musicalu, ale tutaj zwycięzca faktycznie wzlatuje do nieba prawdziwym balonem (i zapewne dusi się z braku tlenu, czego już nie widzimy). Cała reszta - w tym porywanie części kotów przez granego przez Idrisa Elbę Macavity'ego - sensu i uzasadnienia już nie ma, wydaje się za to nieprawdopodobna nawet w tym nieprawdopodobnym świecie pozbawionym wszelkich ludzkich reguł (w tym grawitacji, skali i perspektywy).
Poszczególne scenki zostały wyreżyserowane i zagrane tak, jakby twórcy zdecydowali się na stworzenie jak najwierniejszej definicji słowa "cringe". Czego tu bowiem nie ma. Gdy widzimy Rebel Wilson drapiącą się między nogami, wydaje się, że najgorsze już za nami. Zaraz potem jednak otwierają się drzwi, za którymi widzimy myszy o twarzach przestraszonych dzieci. Nie zdążymy wyjść z szoku, gdy pojawiają się karaluchy (również z twarzami) maszerujące w szeregu, z którego Wilson wybiera co dorodniejsze sztuki i... pożera. A to wszystko tylko w jednej piosence. Myślicie, że to wszystko? No więc nie. Co więcej, piosenki komiczne połączone z akrobatycznymi numerami (które nie robią żadnego wrażenia, bo nie wiemy, co jest rzeczywistym tańcem, a co CGI) sąsiadują tu z numerami typu "Memory", śpiewanymi absolutnie na serio. W teatrze całość wydaje się organiczna i nie zauważamy tych dysonansów, a wręcz wydają się naturalne. W filmie czujemy się, jakby nagle ktoś wyłączył "Koty" i włączył "Nędzników", którzy wskutek śpiewającego Russella Crowe'a też byli mocno niepokojący, ale do "Kotów" to im jednak wiele brakuje.
Podczas oglądania filmu miałam narastające uczucie dyskomfortu. O ile na spektakl spokojnie mogą pójść całe rodziny, o tyle tego czegoś zdecydowanie nie pokazałabym swoim dzieciom. Mimo że mamy do czynienia z kotami, to jednak niepokojąco przypominają one rozebranych ludzi - tym bardziej, że niektóre mają swoje futra, które w pewnym momencie zrzucają, wyglądając... no cóż, bardzo nago. Hasajacego w negliżu Idrisa Elby nie odzobaczę zapewne do końca życia. Podobnie zresztą jak miziających się po pyszczkach Victorii i Mistofelisa, patrzących na siebie tak, jakby zaraz mieli się na siebie rzucić i spleść przynajmniej w namiętnym pocałunku. Tak się też składa, że na fotelu obok siedział mój Narzeczony (tak, to on mnie namówił na to przeżycie), specjalista od postprodukcji, który przy okazji zwrócił moją uwagę na parę szczegółów technicznych. Gdy nagle zaczęłam zauważać źle zanimowane ruchy poszczególnych kotów i źle oświetlone postaci w tle, które zamiast stać na ziemi, wisiały w powietrzu... zrobiło się jeszcze dziwniej.
To, co dobrego można wynieść z seansu, to na pewno muzyka. Piosenki z musicalu wpadają w ucho, może poza tymi dopisanymi na potrzeby filmu. Aktorzy zaś naprawdę robią, co mogą, wcielając się w swoje postaci i jest mi naprawdę żal, że tak znakomita obsada będzie musiała bardzo długo tłumaczyć się, dlaczego wzięła udział w tak kuriozalnej produkcji. A obsada jest naprawdę imponująca - Judi Dench, Ian McKellen, Idris Elba, James Corden, Taylor Swift, Jennifer Hudson, Rebel Wilson... Jeszcze bardziej szkoda wielu mniej znanych, za to utalentowanych aktorów z Broadwayu i West Endu, którzy zapewne sądzili, że rola w filmie autora "Jak zostać królem" utoruje im szlak do Hollywood.
Efekt porównywalny z obejrzeniem "Kotów" może zapewnić chyba jedynie włączenie soundtracku przy równoczesnym zażyciu LSD. To film tak przedziwny, że nie jestem w stanie zrozumieć, że na którymkolwiek etapie produkcji ktoś nie wstał i nie powiedział, że coś jednak nie pykło i może jednak wypadałoby zniszczyć wszystkie kopie, rozejść się do domów i udawać, że to kuriozum nigdy nie powstało. Polecam jedynie fanom mocnych wrażeń, bo nawet najbardziej zagorzali fani musicalu mogą po tym filmie poczuć się, jakby ktoś im nasikał do butów. Ja na razie boję się, że gdy jutro, idąc do pracy, zobaczę na ulicy prawdziwego kota, ucieknę z krzykiem.
Komentarze
Prześlij komentarz