Hasło: Kapitan, odzew: Żbik, czyli "Kapitan Żbik i żółty saturator" w Teatrze Syrena


Jestem z pokolenia, które urodziło się jeszcze w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, ale tę epokę pamięta już jak przez mgłę. Mam właściwie dwa wspomnienia z dzieciństwa łączące się z PRL-em: pierwsze to dziadek pokazujący mi z dumą zdobyte skądś kartki na mięso, a drugie - zabawa w chowanego w lokalu wyborczym w 1989 roku. Nie pamiętam kolejek, trabantów, stanu wojennego, niewolnicy Isaury, a "Czterech Pancernych" obejrzałam dopiero jako nastolatka. Nigdy nie zetknęłam się też z komiksami o Kapitanie Żbiku, chociaż - niejako przez osmozę - wchłonęłam pewne podstawowe wiadomości i z daleka byłabym w stanie rozpoznać jego kreskę. Nic dziwnego, skoro jednym z jego rysowników był twórca "Thorgala", Grzegorz Rosiński, palce w przygodach Żbika maczał też zmarły niedawno Bogusław Polch. Coś musiało być zatem w tym polskim superbohaterze, że chociaż komunizm dawno upadł, to jako postać wciąż jest obecny w naszej popkulturze. W dodatku niemal zupełnie bez całej tej negatywnej otoczki, łączącej go z propagandą. Czy to znak, że propaganda odniosła sukces, czy wręcz przeciwnie?

Trudno zatem powiedzieć, czego właściwie spodziewałam się, idąc do Teatru Syrena na musical "Kapitan Żbik i żółty saturator". Sentymentalnego powrotu do PRL-u, na fali całej tej retronostalgii, która każe kolejnym telewizjom powtarzać w nieskończoność "Czterech pancernych"? Rozliczenia z epoką? Dobrej zabawy w rytm przebojów z lat 60., 70. i 80.? Chyba najbardziej przyciągało mnie do spektaklu nazwisko reżysera - Wojciecha Kościelniaka, który wielokrotnie już udowodnił, że potrafi doczytać się w znanych i przewałkowanych na sto sposobów tekstach kultury zupełnie nowych znaczeń.

Fot. Teatr Syrena

Tym razem twórca takich spektakli jak "Lalka", "Wiedźmin" i "Śpiewak Jazzbandu" postanowił wziąć na warsztat komiks, tworząc chyba pierwszy w Polsce (poprawcie mnie, jeśli nie mam racji) musical na podstawie tego medium. Komiksowo jest już od samego początku - przed spektaklem scena nie jest zasłonięta kurtyną, a aktorzy powoli wchodzą na swoje miejsca w genialnie zaprojektowanej, podzielonej na "okienka" scenografii. Warto wejść na widownię kilka minut przed spektaklem - nie będziecie się nudzić. Komiksowość całego widowiska widać też w charakteryzacji (specyficzne "kreski" na twarzach bohaterów) i przerysowanym ruchu scenicznym poszczególnych postaci.

Sama historia jest pozornie bardzo prosta, żeby kolejny raz nie powiedzieć "komiksowa". Oto dzielny Kapitan Żbik poszukuje swojego nemezis - Manfreda Steifa, imperialistycznego szpiega, który przemycił do Warszawy niebezpieczną broń biologiczną, tuż przed kongresem KC PZPR. Steif "ukrywa" miksturę w tytułowym żółtym saturatorze, wyjątkowo obleganym z powodu upału. Gdy spragnieni klienci piją doprawioną narkotykiem oranżadę, zaczynają dziać się rzeczy conajmniej dziwne. I być może w rękach mniej zdolnych twórców na tym wszystko by się zakończyło (plus parę bareizmów i piosenek stylizowanych na Alibabki), ale Wojciech Kościelniak wyciąga z tej prostej historii znacznie więcej, dodając jej drugie, a nawet trzecie dno.

Z jednej strony mamy do czynienia z przezabawną komedią, wykpiwającą PRL-owską rzeczywistość niczym w filmach Barei (których, swoją drogą, osobiście bardzo nie lubię). W dialogach i piosenkach mamy żarty z socjalistycznej nowomowy, Kapitan Żbik co chwila przebija czwartą ścianę, wygłaszając edukacyjne pogadanki na temat niebezpieczeństw czyhających na porządnych obywateli, mamy kolejki, trabanty, oranżadę i Peweksy, pomarańcze są traktowane jak najcenniejsza zdobycz. Oczywiście z jednej strony można spektakl traktować na zasadzie nostalgicznego "kiedyś to były czasy, teraz nie ma czasów", ale im dalej, tym bardziej, stopniowo cały ten idealny retro-świat zaczyna ulegać destrukcji, a widz powoli dostrzega, że pod komiksową powierzchnią kryją się prawdziwe ludzkie tragedie i nieszczęścia. Robi wrażenie, jak w zabawny, retronostalgiczny musical wplecione zostały uniwersalne i aktualne wątki przemocy domowej, rozbitej rodziny, samotności, ale też totalitarnej manipulacji. Każda z piosenek śpiewanych przez klientów saturatora ma podobną konstrukcję - zaczyna się komediowo, by stopniowo obnażyć przed nami znacznie mniej zabawną prawdę.

Fot. Teatr Syrena
Oczywiście nie byłoby spektaklu bez świetnych ról aktorskich, do czego zresztą Teatr Syrena zdążył nas już przyzwyczaić. W obsadzie, którą widziałam, właściwie wszystkim należą się pochwały, nie zauważyłam żadnej słabszej roli. Duet głównych bohaterów - Kapitan Żbik (Łukasz Szczepanik) i Porucznik Ola (Ada Szczepaniak) zasługuje na brawa już choćby za to, że przy wypowiadaniu tych wszystkich absurdalnych tekstów o miniaturowej łodzi podwodnej ukrytej w krzakach koło Tczewa są w stanie zachować kamienną twarz. Tomasz Więcek jako Manfred Steif tworzy idealnie przerysowaną kreację imperialistycznego szpiega. Świetna i naturalnie zabawna jest Barbara Garstka jako obsługująca saturator Kasia. W piosenkach błyszczeli natomiast zwłaszcza Adrianna Dorociak i Krzysztof Żabka. Oboje przechodzą od komediowości do tragizmu, wyciągając ze swoich numerów całą masę emocji.

Muzyka, jak to w spektaklach Wojciecha Kościelniaka (który kolejny już raz współpracuje z jazzmanem Mariuszem Obijalskim), to nie są hity wpadające w ucho za pierwszym razem, spodobają się raczej widzom, którzy lubią mniej tradycyjny musical flirtujący z różnymi gatunkami. Za to w połączeniu z tekstem i wykonaniem całość robi niesamowite wrażenie. Zbierałam szczękę z podłogi w numerze "Nonajron-tango", która łączy historię żony wysoko postawionego partyjnego generała z historią mitycznej Dejaniry, splatając je w poruszającą opowieść o ofierze przemocy domowej (tak - w musicalu o Kapitanie Żbiku!!!). A jeśli ktoś powiedziałby mi przed spektaklem, że wzruszę się na piosence o gumie balonowej Donald, to pewnie bym go wyśmiała. Tymczasem były to wyżyny piosenki aktorskiej - i muzycznie, i tekstowo, i pod względem wykonania.

Wojciech Kościelniak przyzwyczaił nas do tego, że jego spektakle są doskonale dopracowane pod wszystkimi względami. Poza aktorstwem i wspomnianą scenografią Anny Chadaj, tworzącą z przestrzeni scenicznej przestrzeń komiksową, warto zwrócić uwagę na świetną choreografię Eweliny Adamskiej-Porczyk, również odwołującą się do komiksowości. Znowu działa tu każdy pion i poziom, światło, ruch i dźwięk.

Fot. Teatr Syrena
Niestety, nie jest "Kapitan Żbik" spektaklem pozbawionym wad. Przyczepię się tu zwłaszcza do drugiego aktu - w porównaniu z pierwszym gubi się gdzieś fabuła i kryminalna zagadka na rzecz psychodelicznych wizji kolejnych bohaterów. Nie do końca wybrzmiewa "trzecie dno" spektaklu, czyli moment, gdy bohaterowie zyskują samoświadomość bycia postaciami z komiksu - dzieje się to tak szybko, że łatwo wszystko przeoczyć. Końcowa piosenka o Peweksie nieszczególnie dobrze podsumowuje spektakl - jeśli już, to znacznie bardziej pasowałaby na początku. No i zdecydowanie nie polecam pierwszych rzędów z prawej strony sceny - przez pierwszy akt sporą część widoku zasłania tytułowy żółty saturator, przez co na pewno zgubiłam sporo szczegółów przedstawienia.

Mimo pewnych wad zdecydowanie polecam ten musical - zarówno tym, którzy tęsknią za PRL-em, nie pamiętając jego ponurych stron, jak i tym, którzy uważają Kapitana Żbika za ohydną propagandę. Widać, że twórcy mieli świadomość pewnej ambiwalencji tej postaci - z jednej strony kultowej, z drugiej - będącej propagandową tubą MO, i doskonale oddali ją w spektaklu. Nie starali się wyłącznie jej wyśmiać - co byłoby najprostsze, nie starali się też w żaden sposób jej gloryfikować. A zarazem nadali jej pewien aktualny wydźwięk. Ponieważ trudno jest tak naprawdę oddać, co wyszło z tego misz-maszu odniesień, ponieważ "Kapitan Żbik i żółty saturator" to spektakl osobny, jedyny w swoim rodzaju - najlepiej będzie, jeśli sami się przekonacie - to kolejny udany spektakl Kościelniaka i kolejny Teatru Syrena.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek