(O)błędny rycerz, czyli "Człowiek z La Manchy" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie
Czasem warto wybrać się do teatru na spektakl, o którym nie ma się zielonego pojęcia. A fenomen "Człowieka z La Manchy" do tej pory jakoś zupełnie mnie omijał. Chociaż musical był już wystawiany w naszym kraju przynajmniej 10 razy, nie znałam żadnej wersji. Nie widziałam filmu z 1972 roku, nie kojarzyłam piosenek ani fabuły, poza tym, że oparta jest na „Don Kichocie” Cervantesa. Dzięki mojej zupełnej ignorancji w temacie dane mi było przeżyć jedno z większych teatralnych zaskoczeń. (Tak na wszelki wypadek ostrzegam, że recenzja siłą rzeczy zawiera spoilery).
Od parodii do symbolu
Don Kichot to postać, o której słyszeli zapewne wszyscy, nawet jeśli nie czytali słynnego dzieła Cervantesa. Gdyby w "Familiadzie" padło pytanie o skojarzenia z nim związane, zapewne odpowiedzielibyście bezbłędnie, bazując na jej licznych przedstawieniach w popkulturze - Hiszpania, zbroja, kopia w ręku, koń Rosynant, giermek Sancho Pansa na osiołku, walka z wiatrakami, równie piękna jak nieistniejąca Dulcynea. Ciekawe jest jednak, jak duża wolta dokonała się w interpretacji tej postaci na przestrzeni wieków. Oto Don Kichot z La Manchy, bohater stworzony jako parodia błędnego rycerza, wędrującego bez celu w poszukiwaniu przygód i walczącego z wrogami w imię damy serca, sam stał się błędnego rycerza synonimem.
Dziś o Don Kichocie mówimy w dwóch znaczeniach. Z jednej strony patrzymy na niego przez pryzmat walki z wiatrakami i widzimy go jako symbol bezsensownej walki z czymś, czego nie da się pokonać. Mówimy o donkiszoterii, gdy mamy przed sobą idealistę entuzjastycznie stawiającego sobie nierealne cele i nieumiejącego właściwie ocenić ludzi i sytuacji. Z drugiej strony - Don Kichot to patron marzycieli, wszystkich tych, którzy - chociaż pozornie ich działania są skazane na porażkę - wyruszają na wojnę z szarą rzeczywistością.
Obie te interpretacje znajdziemy w musicalu "Człowiek z La Manchy" z muzyką Mitcha Leigha i librettem autorstwa Joego Dariona i Dale'a Wassermanna. Sztuka w tym roku kończy 55 lat i w Polsce była już wystawiana wielokrotnie - po raz pierwszy w latach 70., a od tamtej pory praktycznie każda dekada ma przynajmniej dwóch swoich Don Kichotów. Jakim cudem mnie to ominęło, nie wiem, nie znałam żadnej innej interpretacji ani filmu Arthura Hillera, więc jak już wspomniałam, do spektaklu w Teatrze Dramatycznym (w reżyserii Anny Wieczur-Bluszcz) podeszłam z zupełnie czystą kartą.
Cervantes w jaskini
Cała akcja spektaklu, chociaż luźno (bardzo) oparta jest na powieści Cervantesa, wzięta jest od samego początku w mocny nawias. Musical zaczyna się w lochu trybunału Świętej Inkwizycji (a chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, że ze wszystkich lochów jest to loch, w którym na pewno nikt z nas nie chciałby się znaleźć), do którego trafia... sam Cervantes. W ponurej celi, atakowany przez rozwścieczonych współwięźniów, w ramach swojej "obrony" i odwleczenia tego, co nieuniknione, staje się narratorem opowieści o błędnym rycerzu Don Kichocie.
W pierwszym akcie odnajdziemy więc wszystkie znane nam donkiszotowskie motywy, symbole i postaci: piękną Dulcyneę, wiernego giermka Sancho i oczywiście walkę z wiatrakiem. Oprócz tego bardziej oczytani w przygodach rycerza odnajdą garść innych, mniej zakorzenionych w powszechnej świadomości wydarzeń z książki. Pozornie mamy więc do czynienia z odhaczaniem kolejnych zabawnych sytuacji, w praktyce - z ich nieco mniej kanoniczną interpretacją. Swoją twarz i historię zyskuje więc piękna Aldonza, którą nasz bohater wybiera sobie na damę serca i nazywa Dulcyneą. Panna lekkich obyczajów, przyzwyczajona do tego, że mężczyźni widzą w niej tylko kawał mięsa, początkowo bierze jego zaloty za żart, następnie za szaleństwo, aż w końcu sama angażuje się w całą historię, stając w obliczu uczucia, którego nie zna i nie rozumie. Gdy dla innych jest jedynie sposobem na zaspokojenie żądz, idealista Don Kichot widzi w niej to, czego nawet ona sama w sobie nie dostrzega - czystość, delikatność, pragnienie innego, lepszego życia. Zarazem jednak daje jej nadzieję na to, że można zmienić przeznaczenie, że przyszłość może wyglądać zupełnie inaczej. Przez to twarda i wojownicza Aldonza zrzuca swoją zbroję i po raz pierwszy w życiu okazuje słabość. Co ostatecznie prowadzi do tragedii, która sprawia, że świat wykreowany w spektaklu nagle zaczyna chwiać się w posadach.
Nagle na scenę, na której wcześniej śledziliśmy akcję raczej komediową, wkracza prawdziwe okrucieństwo, a zbudowany w pierwszym akcie slapstickowy świat zaczyna umierać na naszych oczach. Na moment wracamy do lochu Inkwizycji, by przypomnieć sobie, że to wszystko jedynie opowieść majaczącego poety. Zaraz potem kolejne marzenia i wyobrażenia bohatera są dekonstruowane (swoją drogą rok 1965, rok premiery musicalu, to również czas, gdy w teorii literatury dominowała właśnie dekonstrukcja) w brutalny i zupełnie nieprzystający do wcześniejszego tonu sposób, a widz może tylko patrzeć, jak kolejne wizje bohatera, którego zdążył już polubić, rozpadają się w pył. Serio, ciężar drugiego aktu, gdy nagle widzimy naszego hidalgo - metaforycznie i dosłownie - bez zbroi, po prostu przygniata. Nie przypuszczałam, obserwując pląsania Sancho i mulników w pierwszej części, że w drugiej będę zbierać z podłogi kawałki mojego strzaskanego przez twórców serduszka i ronić łzy nad losem bohaterów.
Śmiać się czy płakać?
Oczywiście, mam świadomość, że tak zmienny ton musicalu, który z opowieści o dwóch głupkach na nieistniejących koniu i osiołku staje się przypowieścią o tym, jak marzenia niszczą świat, a świat niszczy marzenia, może być dla widza mocno dezorientujący. Sporo osób wychodziło z teatru - sądząc z podsłuchanych rozmów - nie do końca pewnych, co o tym wszystkim myśleć, przyszli na lekką komedyjkę z paroma piosenkami, a dostali obraz rozpadającej się osobowości. Jak dla mnie, teatr jest właśnie od tego, by wytrącać widza ze złudnego poczucia bezpieczeństwa, a że dzieje się to podczas musicalu, kojarzonego wciąż jeszcze z lekką i przyjemną rozrywką... Cóż, z jakiejś przyczyny "Człowiek z La Manchy" od 55 lat wciąż jest wystawiany na deskach teatrów całego świata.
Nie byłoby tego efektu bez znakomitych kreacji aktorskich. Modest Ruciński, który jeszcze niedawno czarował nas jako Geralt z Rivii w Teatrze Muzycznym w Gdyni, w Dramatycznym gra kolejną rolę życia, sprawiając, że najpierw kibicujemy marzycielskiemu safandule, a potem cierpimy i płaczemy wraz z nim. Gra błędnym spojrzeniem, nieporadnymi ruchami i oczywiście głosem. Z komizmu przechodzi w tragizm tak płynnie, że nieustannie dezorientuje widza, który już sam nie wie, czy ma się śmiać, czy płakać.
Rucińskiemu dzielnie sekunduje dobrze znany widzom Dramatycznego Krzysztof Szczepaniak w roli Sancho. Zdroworozsądkowy chłopina, myślący kategoriami swojej epoki i stanu (czyli np. dla zdrowotności bijący żonę - z pewnym niepokojem zauważyłam, jak wielu panów rozbawił ten niewinny żarcik), z niezrozumiałych nawet dla samego siebie powodów wyrusza za swoim panem na wyprawę w nieznane. Gotów - z równie niezrozumiałych powodów - zrobić dla niego wszystko. Co takiego gna go za Don Kichotem? Gdy nagle jego pan zaczyna odzyskiwać zmysły, a Sancho wraca do normalnego życia, czuje, że czegoś mu brak. Czuje, że się zmienił, że coś stracił, a równocześnie coś zyskał. Szczepaniak - ze swoim łotrzykowskim uśmiechem, szeroką gestykulacją i nadpobudliwością dziecka z ADHD nie jest może stereotypowym Sancho Pansą, ale wydaje się stworzony do tej roli.
Znakomita jest też Anna Gajewska jako Aldonza/Dulcynea. Prosta dziewka, której zachowanie tak odbiega od zachowania damy, jak tylko to możliwe, staje się nagle obiektem uczuć błędnego rycerza i tak samo jak Sancho zostaje wyrwana z ram, w które wrzucił ją los. Pytanie - czy było warto? Anna Gajewska wyposaża swoją bohaterkę w duszę i cały zestaw niuansów, pokazując zarazem jej wulgarną, jak i delikatną twarz, a w obu wcieleniach jest równie przekonująca. Z innych aktorów w oczy rzuca się na pewno Mariusz Drężek jako doktor Carrasco - chociaż nieszczególnie pokazuje tu zdolności wokalne, to nawet z tak małej rólki robi postać godną zapamiętania. Pozostali aktorzy - a jest wśród nich chociażby doświadczona Małgorzata Rożniatowska - nie mają jednak zbyt wiele do zagrania i to chyba najmniej podobało mi się w spektaklu. Przydałby się jakiś pomysł, lepiej uzasadniający obecność takich postaci jak Padre, Fermina czy Oberżysta. Materia oryginału to jedno, ale tutaj było miejsce, żeby coś jeszcze dopowiedzieć, poprawić.
Śnić sen najpiękniejszy ze snów...
No dobrze, ale "Człowiek z La Manchy" to jednak musical. Po "Kinky Boots" w Teatrze Dramatycznym narzekałam trochę, że mimo interesującej fabuły i świetnej gry aktorskiej brakuje w nim wpadających w ucho hitów. Tym razem było inaczej. Być może to kwestia ucha, a może tętniącej życiem hiszpańskiej muzyki, ale od wczoraj nucę "Śnić sen"/"The Impossible Dream" i inne piosenki z musicalu. Bywa kameralnie, bywa monumentalnie, a w dodatku, co się rzadko zdarza, słyszałam wszystkie słowa piosenek ;) Do tego Teatr Dramatyczny dysponuje zespołem, który sprawdza się zarówno w tradycyjnym, jak i musicalowym repertuarze (chociaż momentami widać, że nie wszyscy aktorzy czują się swobodnie w takiej stylistyce - może to kwestia dogrania, bo spektakl miał premierę dopiero kilka dni temu). Dzięki temu spektakl jest nie tylko dobrze zaśpiewany, ale też przede wszystkim świetnie zagrany. A tego niestety często jeszcze w polskich musicalach brakuje - reżyserzy stawiają jednak w pierwszej kolejności na głos i musicalową rozpoznawalność, zapominając o tym, że na scenie trzeba czasem coś zagrać, a nawet dobry aktor wymaga odpowiedniego poprowadzenia. Na szczęście "Człowiek z La Manchy" nie jest tego przykładem.
Warto parę słów poświęcić również scenografii - ta jest bardzo oszczędna, poza paroma elementami wspierana jedynie przez kreatywne wizualizacje na ekranach, które jednak dodatkowo wzmacniają "teatralność" spektaklu. Gdy na scenie Don Kichot i jego giermek pomykają ku uciesze widzów na nieistniejących rumakach, na ekranie widzimy ich cienie... razem z prawdziwym koniem i osiołkiem. Dzięki temu można pośmiać się ze slapstickowych scenek, ale można również pokusić się o piętrową analizę z przywołaniem motywu jaskini platońskiej. Skoro jednak wcześniej przywołałam już dekonstrukcjonizm i Derridę, to może nie będę się aż tak rozpędzać ;)
To, co tak bardzo podobało mi się w "Człowieku z La Manchy" to właśnie fakt, że tak wiele pozostawia interpretacji i wyobraźni widza. Możemy odebrać spektakl zarówno jako opowieść o marzycielu nad marzycielami, który ponosi porażkę w starciu z rzeczywistością, ale ostatecznie zwycięża - bo udaje mu się zasiać ziarno swojego "szaleństwa" w ludziach, których spotkał. Ale równie zasadna będzie interpretacja sztuki jako gorzkiej historii o niszczącej sile marzeń, które doprowadzają do obłędu, nic nie dając w zamian. Gdy w ostatniej scenie spektaklu Cervantes wzywany jest przed sąd, zostawiając swoich współwięźniów w celi - tym razem, zamiast ciemnych uniformów z początku spektaklu wszyscy ubrani są w barwne kostiumy bohaterów jego opowieści. Chcąc nie chcąc, by zrozumieć - i pokonać - błędnego rycerza, cały świat jest zmuszony grać według jego reguł. To dobrze czy źle? Czy w takim razie Don Kichot/Cervantes ostatecznie zwyciężył, czy może jednak przegrał?
Komentarze
Prześlij komentarz