Czego autor nie chciał powiedzieć, czyli "Czytaj jak profesor" Thomasa C. Fostera
Kiedy skaczę po blogach w poszukiwaniu recenzji ciekawych książek czy filmów, często uderza mnie, jak bardzo powierzchowne te recenzje bywają. Książkę coraz częściej sprowadza się jedynie do atrakcyjnej fabuły (której i tak nie ujawniamy z obawy przed spoilerami), czasem naszą uwagę zwróci ciekawy bohater lub nietypowe miejsce akcji. Oczywiście czasem z treści daje się wydobyć mniej lub bardziej oczywiste przesłanie, ale coraz rzadziej chce nam się sięgnąć głębiej. Tymczasem w literaturze kryje się znacznie więcej, każda książka to cały wachlarz motywów, tropów i nawiązań do innych dzieł. Dlatego mam nadzieję, że książka "Czytaj jak profesor" Thomasa C. Fostera otworzy oczy wielu czytelnikom, którym "analiza i interpretacja" lektury kojarzy się z nudnymi szkolnymi rozprawkami.
Muszę przyznać, że chociaż kończyłam filologię polską, to nadal włos jeży mi się na głowie, gdy słyszę słowa "co autor chciał powiedzieć". Na studiach przedmioty zwane "Poetyką i analizą dzieła literackiego" (na których rozbierało się lirykę, epikę i dramaty na czynniki pierwsze) oraz "Teorią literatury" (bezcelowe rozważania na temat sensu czytania) były zdecydowanie najnudniejszymi z całego programu. Ale jeśli Wam też nogi same zrywają się do ucieczki, to zaczekajcie jeszcze chwilę. "Czytaj jak profesor" to nie nudna cegła. To sympatyczny popularnonaukowy poradnik, który - nie dając gotowych odpowiedzi - wyposaża czytelnika w zestaw narzędzi pozwalających na wyciągnięcie z lektury czegoś więcej niż sama fabuła.
Całość utrzymana jest w przyjaznej, gawędziarskiej formule krótkich esejów dotyczących różnych literackich tropów: od intertekstualnych nawiązań do Szekspira, Biblii czy mitologii, po bardzo konkretne motywy, symbole i przestrzenie - od zjawisk atmosferycznych po strony świata. Niektóre rzeczy mogą wydać się nam oczywiste (pory roku jako metafora etapów ludzkiego życia), inne będą dla nas zaskoczeniem. Mnie, przykładowo, zainteresowała biblijna wykładnia opowiadania "Stary człowiek i morze", którą na lekcjach polskiego w mojej szkole zupełnie pominięto, skupiając się na opozycji człowiek-natura. Co bardzo mi się podobało, autor niczego nam nie narzuca i zachęca do własnych interpretacji (równocześnie przestrzegając przed nadinterpretacją). I chociaż czasem jego mentorska maniera (ach, jakże amerykańska) i wyważanie otwartych drzwi bywa irytujące, to trzeba przyznać, że książkę czyta się lekko i z ciekawością. Tym bardziej, że jej celem nie jest zrobienie z nas literackich snobów, a wręcz przeciwnie - nauczenie nas czerpania jeszcze większej przyjemności z lektury.
Całość nie jest jednak pozbawiona wad. Poza stylem autora, który momentami naprawdę może wkurzać, "Czytaj jak profesor" podpadła mi z dwóch innych powodów. Pierwszy - to brak jakichkolwiek przypisów i bardzo okrojona bibliografia przedmiotowa, sugerująca, że autor na wszystkie mądrości wpadł sam. Oczywiście rozumiem, że pozycja popularnonaukowa opatrzona cytatami z teoretyków literatury stałaby się, no cóż, naukowa, ale momentami przydałyby się nawet w głównym tekście sugestie, że autor cytuje czyjeś tezy, a nie - wymyśla własne. Co prawda pod koniec książki wymienia Barthesa, Proppa i wspomina coś o dekonstrukcjonistach, ale na tle ogromu nawiązań to tyle co nic. Przykładowo, w rozdziale traktującym o podróży bohatera próżno szukać jakiejkolwiek wzmianki o "Człowieku o tysiącu twarzy" Campbella i wszystkich jego poprzednikach i następcach, którzy stworzyli to pojęcie. Podobnie zresztą w eseju o baśniach przydałoby się choćby wspomnieć o "Morfologii bajki" (chociaż akurat Propp zostaje kilkanaście rozdziałów później mimochodem wspomniany). Indeks na końcu książki to jedynie lista nazwisk, w której pomieszani są teoretycy z twórcami. Zdaję sobie sprawę, że nie mamy do czynienia z pracą naukową, no ale jednak... bycie profesorem zobowiązuje przynajmniej do przyznania się do korzystania z prac innych.
Druga rzecz, niezależna już od autora, to przedziwna ingerencja, jakiej dokonało wydawnictwo w treść oryginalnej książki. Mianowicie, dla przyciągnięcia polskiego czytelnika, redaktor tu i ówdzie podopisywał fragmenty poświęcone obecności danych tropów/nawiązań w polskiej literaturze. Fragmenty te nie są w żaden sposób oddzielone od oryginalnej treści (oczywiście łatwo je wyłapać, ale np. w przypadku Josepha Conrada sprawa może być dyskusyjna). Gdyby to było chociaż w przypisach albo oddzielone ramką (w wydawnictwie, w którym pracowałam, była taka praktyka). Ba, czasami nazwiska polskich autorów wplecione są w zdania Fostera. Nie dość, że fragmenty te niewiele wnoszą do treści, poza odhaczeniem że tak, nasi też pisali o deszczu i gruźlicy, to dobór autorów pozostawia wiele do życzenia. Podczas gdy autorowi trzeba przyznać, że przywoływany przez niego wachlarz dzieł jest naprawdę szeroki (od Szekspira po powieści o Harrym Potterze i Percym Jacksonie), o tyle w polskich dopiskach królują Mickiewicz, Słowacki i ewentualnie nasi nobliści. Szkoda, bo była okazja, żeby sięgnąć - tak jak Foster - po dzieła spoza listy lektur. Z autorów współczesnych (tj. publikujących w 21. wieku) pojawiają się tylko Twardoch i Tokarczuk, jedynym nieoczywistym wyborem jest... Anna Dziewit-Meller. Że już nie wspominając o tym, że momentami redaktor próbuje... naśladować styl Fostera i wychodzą jakieś dziwne potworki. Być może całość była przez autora lub jego wydawnictwo akceptowana, nie wiem, ale wygląda to co najmniej dziwnie.
Pomijając wątki polskie, książka może służyć również jako swego rodzaju zbiór wskazówek typu "1001 pozycji literatury angloamerykańskiej, które musisz przeczytać". Trzeba przyznać, że autor umie zaintrygować czytelnika daną lekturą tak, że aż chce się popędzić do biblioteki. Mimo tytułu nie skupia się jedynie na książkach - niejednokrotnie wskazuje, że te same tropy możemy odnaleźć w filmach, teatrze czy komiksach (aczkolwiek o tych drugich wspomina raczej jako o osobliwości ;)) Przez specjalizację autora niewiele pojawia się książek i autorów z innych niż anglojęzyczne krajów (Camus, Kafka, Homer ;) ale oczywiście trudno wymagać, by eseje objęły CAŁOŚĆ literatury ;)). Na końcu książki pojawia się też subiektywna lista dzieł wartych przeczytania i filmów wartych obejrzenia pod kątem wiedzy wyniesionej z książki.
Nie ukrywam, że dla mnie, jako osoby nie tylko czytającej, ale też piszącej, "Czytaj jak profesor" to również zbiór trików pozwalających na pogłębienie tego, co piszę. Nadanie dodatkowego znaczenia poszczególnym postaciom, scenom czy całej fabule. Pod tym względem ta książka to naprawdę kopalnia pomysłów, które można "pożyczyć sobie" od innych twórców. A przy okazji zastanowić się, jak wiele tych motywów od zawsze było już obecnych w mojej głowie, gotowych do zastosowania - w końcu gdy w jakimś tekście kazałam bohaterowi biec w deszczu, wcale nie miałam na myśli symbolicznego chrztu, a tymczasem... Zastanawiam się, ile motywów obecnych w książkach, zarówno tych cytowanych przez Fostera, jak i pozostałych, znalazło się tam podświadomie - bo po prostu pewne symbole są w nas zakorzenione przez (pop)kulturę, szkołę czy wychowanie. Żałuję, że nie przeczytałam tej książki przed lekturą "365 dni" - rozdział Fostera o stronach świata i ich znaczeniu w literaturze otworzył mi oczy na to, dlaczego Blanka Lipińska bohaterem swojej książki uczyniła właśnie Włocha z gorącego południa, a nie, przykładowo, chłodnego Skandynawa ;) Chociaż książka Fostera nie jest pozbawiona wad, z całą pewnością wiedza w niej zawarta może sprawić sporo frajdy przy lekturze kolejnych książek czy opowiadań. Trzeba tylko uważać na nadinterpretację.
Komentarze
Prześlij komentarz