Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, czyli ja i Baldur's Gate
Na kwarantannie dzieci się nudzą... No dobrze, szukają nowych, ciekawych sposobów marnowania czasu. Na przykład prostych gierek do popykania na tablecie. Podczas przeszukiwania sklepu nagle coś przyciągnęło moją uwagę i nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Baldur's Gate? Ukochana, obok Simsów, gra z moich czasów nastoletnich, w wersji na tablet? Shut up and take my money!
Jeśli z grą zetknęliście się po raz pierwszy dopiero niedawno, to możecie wzruszyć ramionami. Ale na przełomie 1999 i 2000 roku, kiedy wpadła mi w ręce, to był to jakiś nieziemski przełom. Oczywiście, miałam wcześniej do czynienia z komputerowymi grami fabularnymi, w których kierowało się drużyną, ciułało punkty doświadczenia, zdobywało przedmioty i podejmowało decyzje (pamiętam choćby stareńkie "Yendorian Tales" albo "Albion"). Ale nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z grą tak rozbudowaną, tak przemyślanymi bohaterami, tak zróżnicowanymi lokacjami i tak wciągającą historią. A do tego - i chyba to przede wszystkim stanowiło o sukcesie gry - otrzymała ona wspaniale zrealizowaną i mocno obsadzoną obsadę głosową, z Piotrem Fronczewskim w roli narratora. Jego kwestia "przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę" ma dzisiaj status kultowy i jest cytowana na równi z klasycznymi tekstami z filmów.
Przeczytałam już wiele dokładnych analiz Baldur's Gate i nie zamierzam tutaj pisać kolejnej, bo mimo wszystko ekspertem od gier nie jestem, a na RPG i systemie Dungeons & Dragons jeszcze mniej. Natomiast już wtedy, mając naście lat, z całą pewnością mogłam stwierdzić, że to gra doskonała pod wieloma względami, gra, którą zapamiętam na dłużej. Dlaczego?
Po pierwsze, bohaterowie. No wiecie, jak się poczyta zażarte dyskusje na forach dotyczące składu drużyny, to bardzo często można trafić na całkiem serio pisane kwestie typu "No ale przecież nie mogę porzucić Jaheiry, bo Khalidowi będzie przykro" albo "Jak mogę celowo zabić Dynaheir, żeby do drużyny wszedł Xan? Przecież Minsc będzie załamany". Serio, ja też, wymieniając Imoen na Corana i zostawiając przyjaciółkę gdzieś w lesie, słuchając jej żalów, miałam coś w rodzaju wyrzutów sumienia. A umówmy się, nie jest to uczucie, które często towarzyszy nam w grach komputerowych. Bohaterowie w trakcie misji zagadują do gracza i do siebie nawzajem, poznają się, i tak dalej. A przez to i gracz powoli się do nich przywiązuje. Oczywiście, porzucenie "klasycznych" członków drużyny daje zupełnie nowe możliwości (podobno można przejść grę drużyną złożoną z samych bardów albo samych magów, nie wiem, nie próbowałam).
Po drugie, rozbudowany świat. Według youtube'owych gamerów grę można przejść nawet w pół godziny, ale... po co? Przecież to sama przyjemność przemierzać wielopoziomowe piwnice, rozległe lasy, piętrowe wieże, w poszukiwaniu nowych broni, questów i spotykając coraz to nowych typów. W tę grę można grać i grać, odkrywając kolejne zadania, poznając kolejne postaci, rozbudowując swoją drużynę i pompując jej doświadczenie. Jeśli tak jak ja macie zamiłowanie do "ekspienia", to Baldur's Gate jest doskonałą propozycją. Oczywiście, nie ma porównania z takim, chociażby, "Wiedźminem", ale w 1999 roku? Luuuudzie! Ileż ja czasu spędziłam z bohaterami, zamiast uczyć się do sprawdzianów!
Po trzecie, decyzyjność. Te 20 lat temu (SERIO?) po raz pierwszy grałam w grę, w której decyzje gracza rzeczywiście miały znaczenie dla rozwoju akcji i fabuły. Ba, już fakt wyboru charakteru i klasy bohatera mógł sprawić, że pewne postaci nie będą chciały z nami gadać albo przyłączyć się do drużyny. Uważnie trzeba też decydować, kogo zaprosić do drużyny, a kogo z niej usunąć. Czy zostawić Khalida i Jaheirę, Minsca i Dynaheir? Xan nieźle czaruje, ale ma niewiele punktów życia... Ktoś jest silny, ale głupi. Ktoś nieźle rozbraja pułapki, ale kiepsko się skrada, a ktoś - wręcz przeciwnie. Lepszy jest mag czy kapłan? Czy któregoś z bohatera zrobić dwuklasowcem? Do tego niektóre historie można rozegrać tylko z danymi bohaterami w drużynie. Słowem, co krok to dylemat.
Po czwarte, historia. Z jednej strony klasyczna opowieść o wybrańcu, który musi z ekipą straceńców uratować świat, z drugiej, strasznie fajne jest stopniowe poznawanie jego przeszłości, różnych wersji, aż wreszcie następuje wielkie zaskoczenie na koniec. Nie jest to może scenariusz na miarę Oscara, ale te wszystkie dylematy bohatera bardzo dobrze wybrzmiewają. Nic tu nie jest jednoznaczne, nic nie jest oczywiste, nawet jeśli twój bohater będzie "praworządny dobry".
Po piąte, wspomniana polska wersja językowa. Na tablecie gram po angielsku (nie wiedzieć czemu, wersja polska mi nie działa), ale słynne kwestie, jak wspomniana o wyruszeniu w drogę i zbieraniu drużyny czy Khalida "Ja... Jaheiro... NIEEEEEE!" tak wbiły mi się w pamięć, że i tak słyszę je zamiast oryginalnych.
Oczywiście, po pewnym czasie łatwo można się znudzić, bo nadchodzi taki moment, gdy podróże stają się coraz dłuższe, przeciwnicy coraz trudniejsi, a zagadki w wieży Durlaga potrafią wkurzyć (przyznam, że to był ten jeden raz, kiedy zirytowana skorzystałam z solucji, bo przeoczyłam jakiś durnowaty patyk potrzebny do zrobienia gongu). Ale i tak muszę przyznać, że gra uzależnia, a podejścia typu "jeszcze jedna walka i idę spać... jeszcze jedna... i kolejna... No teraz to muszę iść uzupełnić zapasy eliksirów" nie miałam od czasów "Wiedźmina 3". A do tego, czego nie mogłam zrobić mając naście lat, męcząc się w szkolnej ławce i marząc o powrocie do Nashkel i Beregostu, grę na tablecie można wszędzie ze sobą zabrać... Oczywiście, gdyby mogło się wychodzić z domu. No cóż, długa gra z tysiącem możliwych rozwiązań, setkami lokacji i bohaterów jest na kwarantannę jak znalazł.
Komentarze
Prześlij komentarz