Murzynek Bambo a sprawa polska, czyli o rasizmie w języku
Na trzecim roku studiów robiłam staż w już nieistniejącym wydawnictwie, gdzie zajmowałam się akwizycją podręczników do zerówek. Marketingowcem byłam wówczas bardziej niż kiepskim, ale ja nie o tym. Otóż wspomniany podręcznik dla sześciolatków zawierał między innymi wierszyk o Murzynku Bambo. Wierszyk, który nieoczekiwanie wzbudził wtedy wielki popłoch w Ministerstwie Edukacji Narodowej.
Nie, nie z powodu rasizmu. I nawet nie o sam wiersz chodziło. Chodziło o obrazek towarzyszący czytance. Na obrazku tytułowy Murzynek miał spódniczkę z liści. I wiecie, nadal nikt nie uznał, że być może uznawanie, że jak Murzynek, to musi łazić prawie na golasa, ehehehe, może być obraźliwe dla osób czarnoskórych. Nie, chodziło o to, że MURZYNEK PŁCI MĘSKIEJ NIE MOŻE NOSIĆ SPÓDNICZKI, BO JAK TO WYGLĄDA. W wydawnictwie deliberowano więc absolutnie serio, jak dorobić chłopczykowi spodnie z liści bananowca. Dodam, że był 2007 rok, a ministrem edukacji był wtedy niejaki Roman Giertych.
Wydawnictwo upadło i kwestia Murzynka odeszła w zapomnienie, by powrócić po latach już jako zupełnie inna dyskusja. Dyskusja o tym, czy wiersz Juliana Tuwima z 1935 roku, który zna na pamięć zapewne każdy Polak, jest rasistowski. A do tablicy Bambo został wywołany po tym, jak internet obiegło zdjęcie dziewczynki, proszącej, by nie nazywać jej murzynem. Co spowodowało z jednej strony kolejną falę narzekań na polityczną poprawność, z drugiej - napływ specjalistów od etymologii dowodzących, że słowo "murzyn" nie jest nacechowane negatywnie, a wręcz przeciwnie. A jako przykład pozytywnego nacechowania ci mistrzowie kultury języka podają właśnie nieszczęsnego Murzynka Bambo.
Bambo postkolonialny
Prawda jest taka, że wcale nie jest to dyskusja nowa, bo sama pamiętam z początku swoich studiów głośną (no dobrze, powiedzmy, że głośną wśród grupki zainteresowanych i akurat trzeźwych polonistów) analizę wierszyka z perspektywy postkolonialnej. Tekst ten jest obecnie dostępny w internecie, i powiem szczerze - brany całkowicie na serio jest bardzo trudny do obrony, bo autor wgryzł się w wierszyk Tuwima tak głęboko, że dosłownie przewiercił się przez jądro ziemi, i zapewne przez samego Tuwima w grobie się przewracającego. Według autora, przykładowo:
Bambo to rousseauowski homme sauvage, który żyje w stanie naturalnym, oczekując na moment wyobcowania, przebywa w raju stanu naturalnego, nie mając jeszcze swojej historii. Żyje, jak powiedziałby Ashis Nandy, w stanie mitycznej ahistoryczności, w którym umieściła go dychotomiczna struktura zachodniego świata.
Co zabawne, chociaż sam autor analizy przyznał się do celowego przegięcia, w celu pokazania, jak teoria stworzona na jednym obszarze kulturowym "pracuje" w zupełnie innym [źródło], to całkiem spora część komentatorów potraktowała tekst z absolutną powagą. Jedni uznali go za jaskrawy przykład poprawności politycznej doprowadzonej do absurdu, drudzy - jako poważny argument do wymazania wierszyka z polskiej świadomości. Co interesujące, tekst powraca jak bumerang razem z każdą dyskusją o Bambo i słowie "Murzyn"; niezależnie czy chodzi o sprawę posła Suskiego atakującego Johna Godsona, czy, jak ostatnio - o wspomniane zdjęcie dziewczynki na pasach.
Z ogólną tezą artykułu nie mogę się jednak nie zgodzić - "Bambo" w swojej wymowie to wierszyk wyrastający z "białej", kolonialnej perspektywy, który - tak jak naprawdę wiele dzieł literatury - bardzo brzydko się zestarzał. Wystarczy spojrzeć na okładki książeczek dla dzieci z tym wierszykiem - na każdej murzynek jest w tej nieszczęsnej bananowej spódniczce, zazwyczaj goni go jakaś małpa z bananem, no i generalnie o różnorodności mówi nam naprawdę niewiele, za to wiele - o naszej dziewiętnastowiecznej wizji Afryki. Zaś próby bronienia go potwierdzają wszystkie postkolonialne tezy o traktowaniu osób o innym kolorze skóry jako głupszych od nas. Tych, którym paternalistycznie trzeba wytłumaczyć, że nie mają racji.
Wszystkim, którzy chcą mimo wszystko walczyć o Bambo, bo to przecież "klasyka literatury" przypomnę jedną rzecz.
Nie żyjemy na tym świecie sami
Tylko tyle i aż tyle. To, że nam coś nie wydaje się obraźliwe, nie znaczy, że nie wydaje się obraźliwe innym. Lub przynajmniej niewłaściwe i niezręczne. Dlatego, zamiast narzucać nasz punkt widzenia wszystkim wokół, przydałoby się oddać głos tym, których dana kwestia naprawdę dotyka. Ja sama w 2005 roku podśmiewałam się wielce z wyżej wymienionego tekstu, ale dzisiaj czytam go już z zupełnie inną świadomością.
A o tym, jak bardzo problematyczny jest "Murzynek Bambo" dla osób z innych kręgów kulturowych, nawet niekoniecznie o innym kolorze skóry, mówi inny, bardzo dobry tekst Pawła Jędrzejki "Bambo raz jeszcze, czyli krótka refleksja nad nauką tolerancji". Tekst opowiada o prostym ćwiczeniu, jakie autor zadał swoim uczniom - studentom anglistyki. Mianowicie, chodziło o przełożenie "Murzynka Bambo" na angielski do antologii tekstów przeznaczonych na międzynarodowy rynek.
I nagle, wyobraźcie sobie, zrobił się problem. Bo okazuje się, że przełożenie "Murzynka Bambo" na angielski tak, by tekst nie zabrzmiał rasistowsko, niegrzecznie lub po prostu anachronicznie, a zarazem był wierny oryginałowi, jest bardzo trudne. Jak przetłumaczyć takie neutralne dla nas sformułowania jak "murzyńska pierwsza czytanka" albo wyjaśnić, czemu Murzynek boi się wybielić? Jak wytłumaczyć czarnoskórej mamie, czytającej antologię swojemu czarnoskóremu dziecku, dlaczego akurat ten wierszyk uznawany jest za klasykę polskiej literatury, co więcej uchodzi za uroczy, zabawny i sympatyczny? Zastanawiam się, swoją drogą, jak studenci wybrnęli z tego zadania i czy komuś się to udało, bo niestety artykuł nie zawiera przykładów. Aczkolwiek w internecie możemy znaleźć kilka mniej lub bardziej udanych próbek, które pokazują jednoznacznie, jak trudny i niemożliwy do dosłownego przetłumaczenia jest to tekścik.
Jeśli nadal nie czujecie się przekonani i wysuwacie etymologiczne działa, według których słowo "murzyn" nie ma obraźliwego kontekstu, to zastanówcie się, czy kiedykolwiek nie poczuliście się nieswojo, słysząc - w stand-upach, serialach, amerykańskich filmach - dowcipy o Polakach. Albo stereotypowe ich przedstawienie. Albo obsadzanie w rolach Polaków ludzi o transylwańskim akcencie. Ja miałam taki przebłysk narodowej dumy podczas oglądania "Whose Line is it Anyway", w którym jedną z gier było parodiowanie różnych języków. No i wiecie - o ile podczas odcinków z językiem francuskim, niemieckim, rosyjskim czy arabskim zaśmiewałam się do łez, o tyle odcinek z polskim zupełnie mnie nie rozśmieszył. Akcent w ogóle nie był do polskiego podobny, żarty o kiełbasie i pierogach jakieś takie durne i w ogóle z czego ci ludzie się śmieją? Nie powiem, że czułam się obrażona, bo nie, nadal lubiłam ten program i spokojnie przeszłam do kolejnego odcinka. Po prostu zupełnie nie rozumiałam, czemu kogokolwiek to śmieszy.
Tylko że teraz wyobraźcie sobie, że słyszycie ten sam skecz codziennie, dzień w dzień, przez całe lata, przez całe życie. I nikt nie rozumie, że was to nie śmieszy, co więcej, wszyscy wmawiają, że to wy się nie znacie i jesteście przewrażliwieni. W końcu, gwarantuję, zacznie was to wkurzać.
Temat zastępczy
W ostatnich dniach poza rzeszą miłośników "Murzynka Bambo" ujawniła się również cała masa zagorzałych polskich fanów "Przeminęło z wiatrem". Film, uznawany - słusznie zresztą - za klasykę kina, miał zostać usunięty z HBO Max z powodu rasistowskich treści. Oczywiście większości krytykujących nie chciało się przeczytać artykułów pod nagłówkami, bo dowiedzieliby się z nich, że a) HBO Max wciąż nie jest dostępne w Polsce, b) film wcale nie zostaje ocenzurowany ani usunięty, a jedynie ma zostać poprzedzony komentarzem na temat kontekstu historycznego. Bo, co tu dużo mówić, "Przeminęło z wiatrem" to film naprawdę rasistowski i mówię to nawet ja, która dostała gorączki z emocji, gdy w wieku lat niewielu zobaczyła pożar Atlanty.
Tak naprawdę są to jednak dyskusje zastępcze, które trochę odciągają nas od głównego tematu, który w ogóle tę dyskusję spowodował - rasizmu systemowego. Przede wszystkim tego w Stanach Zjednoczonych, ale - jak pokazuje zachowanie naprawdę sporej części komentujących - również cała masa reszty świata, w tym Polska, ma z tym naprawdę duży problem. Wszelkie argumenty "ad murzynkum" sprowadzające tę kwestię do absurdu, pomagają w jakiś pokrętny sposób utwierdzić się komentującym we własnej racji. Nagle pojawiają się internetowi mędrcy broniący wartości, które rzeczywistymi wartościami nie są - jak, co tu dużo mówić, prawa do obrażania innych. Bo powiedzcie sobie tak szczerze - w ile sytuacjach dziennie, tygodniowo, rocznie, używają ci komentujący słowa "Murzyn" (nie licząc internetowych gównoburz)? Czy naprawdę to aż taki problem uznać, że może niekoniecznie warto nazywać tak kogoś, kto sobie tego nie życzy? W Polsce nie mamy rasizmu systemowego w amerykańskim znaczeniu, ale ten językowy ma się niestety dobrze. Dlatego, przynajmniej ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości, warto go ograniczać.
Komentarze
Prześlij komentarz