Branża filmowa jest niesprawiedliwa, czyli wokół nowych kryteriów przyznawania Oscarów

W zeszłym tygodniu zarówno po portalach filmowych i branżowych grupach na facebooku, jak i po serwisach informacyjnych przetoczyła się fala artykułów o nowych zasadach przyznawania Oscarów. Wiele osób z branży filmowej i kinomanów zaczęło rozdzierać szaty, obawiając się, że oto nagle kryteria przyznawania najważniejszych nagród staną się niesprawiedliwe, a do filmów trzeba będzie na siłę wciskać czarnoskóre lesbijki, najlepiej niewidome*.

To było kilka dni temu. Dzisiaj mam wrażenie, że po pierwszym szoku spora część czytelników zrozumiała, że wystarczy poświęcić chwilę czasu na dokładniejsze zapoznanie się z oryginalnym obwieszczeniem, by przekonać się, że to zwykła burza w szklance wody i clickbait wywołujący z leży przeciwników tak zwanej poprawności politycznej. Po pierwsze, zasady dotyczą jedynie kategorii "Najlepszy film", więc np. filmy nieanglojęzyczne nie łapią się już na te kryteria. Po drugie, nowe kryteria nie obejmują tylko "mniejszości" czy "LGBT", jak chcą niektóre rozpaczliwe nagłówki, tylko "underrepresented groups", a więc np. kobiety. Po trzecie, nie chodzi w nich tylko o główną obsadę, lecz także o ludzi pracujących przy filmie, łącznie ze stażystami niewymienionymi w napisach. Szczegółowo i merytorycznie omówiła te sprawy Zwierz Popkulturalny, więc tych wciąż przekonanych, że czeka nas zalew filmów o czarnoskórych gejach na wózku, odsyłam do niej :)

Od siebie, jako osoby, która funkcjonuje gdzieś na obrzeżach branży filmowej, chciałabym jednak dodać kilka słów, które kołaczą mi się w głowie, odkąd zaczęłam czytać te wszystkie panikarskie artykuły.

Zmiany tylko na papierze?

Po pierwsze, moim zdaniem na ekranie niewiele się zmieni. Być może kilka wytwórni postanowi wypromować jakieś filmy poprzez szeroko pojmowaną różnorodność, robiąc szum w mediach informacjami typu "pierwszy homoseksualny romans w filmie Disneya" (nawiasem mówiąc, po ostatnich wpadkach tego studia jestem pewna, że cokolwiek by nie zrobiło, zrobi to źle). Dla wielu ludzi, obawiających się triumfu "politycznej poprawności" będzie to potwierdzeniem najgorszych scenariuszy, ale i tak zweryfikują widzowie, głosując portfelami. 

W takim razie może paść pytanie, skoro nic się nie zmieni, to po co w ogóle wprowadzać takie kontrowersyjne zasady, dające AŻ 30% miejsc w ekipie mniejszościom. No cóż, być może dlatego, że nie o jakość filmów tu chodzi, tylko o standardy pracy branży filmowej w USA, która wciąż obciążona jest wieloma grzechami, z rasizmem systemowym na czele. Dla widzów te trzydzieści procent "mniejszości" (w tym kobiet, a umówmy się, że tę akurat grupę nietrudno znaleźć) to tyle co nic, ale dla osób standardowo pomijanych, może to być pewna zmiana.

Jeszcze kilka lat temu taki film jak "Czarna pantera" nie miałby wielu szans na sukces.

Sprawiedliwa niesprawiedliwość

Druga refleksja, która nasuwa mi się po przeczytaniu tych wszystkich biadoleń, dotyczy obawy komentujących o to, że po wprowadzeniu mniejszościowych kryteriów i parytetów Oscary "przestaną być sprawiedliwe". Wynika to z jakiegoś dziwnie idealistycznego przekonania, że do tej pory takie były. Tylko że... nie. Dla każdego, kto choćby odrobinę poczytał o zasadach ich przyznawania, już samo to twierdzenie może wydać się oksymoronem. Jakiekolwiek nagrody przyznawane przez jakiekolwiek gremium nigdy nie będą sprawiedliwe - bez względu na to, jaka to branża i jaki jest ich prestiż, jak duże jest jury i jakie są kategorie. Zawsze - mniej lub bardziej - liczą się w nich zarówno czysto subiektywne odczucia, jak i pieniądze, polityka i kontakty. Nawet, jeśli nagroda jest "nagrodą publiczności", a jej przyznawanie odbywa się na zasadach plebiscytu, nie obejdzie się bez kontrowersji (patrz coroczny spór o nagrody Zajdla). Nawet, jeśli opiera się o wymierne wskaźniki (np. nagrody Empiku dla najlepiej sprzedających się książek), wątpliwości nie brakuje. Tak jest nawet w sporcie, gdzie teoretycznie wygrywa ten, kto pierwszy dobiegnie do mety, praktycznie - ten, kto ma lepsze buty i sponsorów umożliwiających treningi w nowoczesnych ośrodkach. 

Samo zakwalifikowanie się filmu do jakiegoś konkursu wymaga czasem spełnienia kryteriów znacznie bardziej wyśrubowanych niż nowe kategorie dotyczące dyskryminowanych grup. Oczywiście w przypadku Oscarów tym najważniejszym jest konieczność wyświetlania filmu przez minimum tydzień w kinie w Los Angeles, co w pewnym momencie mocno krytykowali właściciele platform streamingowych. Serwisy takie jak Netflix przez długi czas pomijane były nie tylko na Oscarach, lecz także na międzynarodowych festiwalach. Do tego dochodzi konieczność wydania olbrzymich nakładów finansowych na samą promocję - co skreśla całą masę mniejszych studiów filmowych i wiele innych pomniejszych kwestii.

Jeśli mimo to nadal wydaje Wam się, że do tej pory branża filmowa była sprawiedliwa, to spróbujmy zdefiniować, "czymże jest sprawiedliwość" w świecie Oscarów i, szerzej, w świecie filmu.

Sprawiedliwość nr 1, czyli Oscara zawsze zdobywa obiektywnie najlepszy film

Po pierwsze... nie. Po drugie, skoro już wchodzimy w kwestie filozoficzne, cóż znaczy "najlepszy film". Bardzo często wybory Oscarowej Akademii są kontrowersyjne, a zwycięstwo danego filmu wynika z aktualnego układu sił w branży i środków przeznaczonych na promocję. Wystarczy wspomnieć o latach triumfów Harveya Weinsteina czy wielu zwycięstwach i nominacjach dyktowanych nie przez jakość filmu, a przez to, skąd akurat wieją polityczne wiatry. A do tego dochodzą oczywiście skrajnie subiektywne opinie członków Akademii i fakt, że "najlepszości" filmu po prostu nie da się ocenić obiektywnie. Czy decyduje ważny temat poruszany w filmie? Scenariusz? Gra aktorska? Reżyseria? W 1999 roku rywalizowały 3 filmy poruszające w różny sposób ważną tematykę drugiej wojny światowej - "Szeregowiec Ryan", "Cienka czerwona linia" i "Życie jest piękne". Wszystkie trzy pokonał zgrabny i doskonale napisany, ale błahy "Zakochany Szekspir", co do dzisiaj budzi kontrowersje.

Z drugiej strony, co tu dużo mówić - jeśli scenariusz jest kiepski, filmowi nie pomoże nawet sfeminizowana obsada. 

Sprawiedliwość nr 2, czyli pracę w filmie dostają najlepsi fachowcy, którzy są odpowiednio nagradzani za swoje osiągnięcia

W sprawiedliwym świecie byłoby tak: kończysz szkołę filmową/kurs filmowy i od razu dostajesz pracę na planie, stopniowo pnąc się w górę po szczeblach kariery. Napisałeś dobry scenariusz, więc idziesz z nim do producenta, a on daje pieniądze na film. Nakręciłeś świetną etiudę i dostałeś nagrody na liczących się międzynarodowych festiwalach, więc PISF przyznaje ci fundusze na film pełnometrażowy. Niestety nie jest tak. Sama kilkukrotnie usłyszałam od producentów, że owszem, być może piszę bardzo dobre scenariusze, ale... "nie mam nazwiska", a więc nie mają szans na realizację. Problem w tym, że aby nazwisko sobie wyrobić, trzeba mieć te scenariusze zrealizowane i tak błędne koło się zamyka. Oczywiście nie jest to niemożliwe, ale znacznie trudniejsze w przypadku osób, które nie mają od samego początku tak liczących się w branży kontaktów. Karierę łatwiej jest też zrobić "w rodzinie" - nawet jeśli ukryjesz swoje nazwisko, jak Nicholas Cage, który nie chciał być kojarzony z Coppolami, to nadal jest ci łatwiej, niż komuś, kto do branży wchodzi "z ulicy". I nie ma tu się o co oburzać - gdy dziecko piekarzy chce założyć piekarnię, najprawdopodobniej już wie, gdzie kupować mąkę, zna przepisy na chleb i podstawowe umiejętności biznesowe podpatrzone u rodziców. Ja, wychowana w sklepie komputerowym taty, radziłam sobie z informatyką lepiej niż moi koledzy z klasy, którzy nie mieli komputera. To samo jest z aktorami i reżyserami - jeśli od dziecka wychowujesz się na planie, to siłą rzeczy masz znacznie łatwiej w późniejszej karierze filmowej.

Chociaż przeciętnemu widzowi może się to wydawać niesprawiedliwe, zwłaszcza w Polsce, w której słowo "nepotyzm" jest jedną z najgorszych obelg, bardzo często wskutek tych rodzinno-przyjacielskich układów powstają kultowe filmy. Trudno się dziwić, że reżyser, spędzając kilkanaście godzin dziennie na planie, chce się otaczać ludźmi, których dobrze zna, a nie nieznajomymi wybranymi na podstawie castingu i anonimowych CV. Co nie znaczy, że nie bywa to frustrujące dla osób, które próbują się przez te szklane ściany i sufity przebić. A nawet kiedy już się uda, to utrzymać się w tej branży również nie jest łatwo - wielu reżyserów powtarza, że znacznie trudniejsze niż nakręcenie pierwszego filmu jest nakręcenie drugiego.

Trochę dziwny jest fakt, że wiele osób nie oburza się, że do Oscara może być nominowane dziewięcioletnie dziecko, ale już nagrodzenie osoby czarnoskórej uważa za "poprawność polityczną" ;) Zapewne pokrzepia ich fakt, że np. w kategorii "najlepsza główna rola żeńska" jak na razie od 1928 nagrodę zdobyła tylko jedna (!!!) niebiała aktorka - Halle Berry.  

Sprawiedliwość nr 3, czyli wszyscy mają równe szanse

Wiadomo że nie. Po pierwsze - patrz punkt drugi, po drugie, odnosząc się do kwestii Oscarów - z naszej polskiej perspektywy nie zauważamy lub nie chcemy zauważać wielu palących problemów w amerykańskiej branży filmowej, które uniemożliwiają kariery przedstawicielom wielu grup. Tym najgłośniejszym aktualnie jest oczywiście rasizm systemowy, który osobom o innym niż biały kolorze skóry po prostu blokuje już nawet nie wielkie kariery, ale po prostu pracę na planie. 

W ostatnich latach coraz mniej widać te nierówności w obsadzie, a jak się okazuje, nie tylko producenci, ale również widzowie chcą oglądać filmy z różnorodnymi bohaterami. Warto zauważyć, że jeszcze kilka lat temu kobieta jako główna bohaterka blockbustera była utożsamiana z klapą filmu, podobnie jak czarnoskóry protagonista. Owszem, producenci filmowi są też bardzo cyniczni i nie wypuszczają filmów z przedstawicielami mniejszości z dobrego serca - robią to dopiero, gdy mają pewność, że się sprzedadzą. Sukcesu "Wonder Woman" i "Kapitan Marvel" nie byłoby zarówno bez sukcesów wcześniejszych filmów Marvela, jak i bez triumfu wcześniejszych o kilka lat "Igrzysk Śmierci", pierwszego tak dużego blockbustera z kobietą jako główną bohaterką.

Oczywiście nie da się wyrugować wszystkich niesprawiedliwości, a branża filmowa najprawdopodobniej zawsze będzie oparta na kontaktach i układach**. Są rozwiązania pozwalające to przeskoczyć - konkursy dla debiutantów, programy mentoringowe i stypendialne, pozwalające osobom z zewnątrz na stworzenie... no cóż, własnej siatki kontaktów ;) O ile jednak nie zabroni się Coppolom tego świata zatrudniania rodziny, o tyle wiele nierówności można bez większych wyrzeczeń wyrugować - jak niezatrudnianie osób z dyskryminowanych grup tylko dlatego, że, no cóż, pochodzą z dyskryminowanych grup. Nie oznacza to przecież dawania pracy osobom bez żadnych kwalifikacji. Inna rzecz, że jeśli kryteria te będą sprawiać jakiekolwiek problemy, producenci bez problemu znajdą sposób, żeby je obejść. I tak, też tęsknię do świata, w którym te wszystkie kwestie koloru skóry, płci i orientacji seksualnej przestaną mieć znaczenie. Ale dopóki to się nie wydarzy, takie solidne "kopniaki" ze strony branży są i będą potrzebne. 

*Nawiasem mówiąc, nie znam ani jednego filmu, w którym pojawiłaby się taka postać, co być może pokazuje, że różnorodność otwiera nowe szanse dla scenarzystów.

**Co jest bardzo wygodne, gdy coś ci w tej branży nie wychodzi - zawsze lepiej zrzuca się winę na salon, układ i lożę niż na fakt, że nie przyłożyłeś się do pisania scenariusza :P

Komentarze

Copyright © Bajkonurek