Takie były czasy, czyli "27 śmierci Toby'ego Obeda" Joanny Gierak-Onoszko
Wystarczy jednak zdrapać tę warstwę lukru, by odkryć grube pokłady bólu, cierpienia i krzywdy, jaką przybysze z Europy wyrządzili rdzennym mieszkańcom kontynentu. Niewiele o nich wiemy, my, Europejczycy. Wrzucamy ich do jednego worka z napisem "Indianie" albo "Eskimosi", nie zastanawiając się nad tym, jak wyglądało ich życie przed i po przybyciu podróżników ze Starego Lądu. O ile jeszcze północnoamerykański mit Dzikiego Zachodu został najpierw pieczołowicie zbudowany, a następnie równie pieczołowicie zdekonstruowany w literaturze czy filmie, o tyle los rdzennych mieszkańców żyjących bardziej na północ kontynentu, zarówno w kulturze, jak i w powszechnej świadomości, jawi się jako biała karta.
Joanna Gierak-Onoszko w swoim przejmującym reportażu stara się wprowadzić czytelników w problem, o którym nigdy - przynajmniej większość z nich - nie myśleli. Co prawda, w odróżnieniu od Stanów Zjednoczonych, Kanadyjczycy nie prowadzili na swoich (swoich, aha) terenach działań wojskowych i zorganizowanej eksterminacji, nie tworzyli sieci rezerwatów, nie przesiedlali całych plemion zmuszając ich do marszów śmierci. Zamiast tego działali w sposób z pozoru bardziej humanitarny - poprzez wynaradawianie rdzennych mieszkańców. Władze rozumowały sprytnie - dorosłe pokolenie jest już stracone, trzeba więc zacząć od dzieci. Tak zaczął się wielki proces odbierania najmłodszych potomków Pierwszych Narodów ich rodzicom i umieszczania ich w sieci szkół z internatem prowadzonych przez duchownych.
Muszę przyznać, że podczas lektury cały czas towarzyszyła mi potrzeba wyparcia. Bo przecież to niemożliwe, żeby w szkołach prowadzonych przez Kościół działy się takie rzeczy. "Takie" - to słowo obejmuje nie tylko bicie, prześladowanie, znęcanie się psychiczne nad dziećmi, z których najmłodsze miały 3-4 lata. Nawet nie tylko gwałty i molestowanie. To słowo obejmuje też na przykład, karanie kilkulatków poprzez elektrowstrząsy. Albo celowe zarażanie wychowanków ospą poprzez przekazywanie im koców po zarażonych kolegach. Ale to tylko mały ułamek tego, o czym w książce przeczytamy. Autorka nie epatuje brutalnością i nie lubuje się w krwawych opisach, części musimy się po prostu domyślić, chociaż drastycznych scen nie zabraknie. Ale to, o czym czytamy, wystarczy, by zdać sobie sprawę z ogromu zjawiska.
Osoby, które dzisiaj domagają się zadośćuczynienia za te zbrodnie, same siebie nazywają ocaleńcami. Ale pokoleń, które były przed nimi, nie da się już ocalić. Można jedynie nagłośnić prawdę o tym, jak było i co naprawdę działo się za szacownymi murami setek szkół. A wcale nie było to łatwe, jak pisze autorka, próby takie podejmowano już niemal sto lat temu. Mechanizm, którym system bronił się przed ujawnieniem procederu, znamy. Zatajanie materiałów (np. o dzieciach, które zamarzły podczas ucieczki do domu), przenoszenie sprawców najbrutalniejszych aktów przemocy do innej placówki. Przy czym nie tylko sam Kościół dbał o to, by prawda nigdy nie wyszła na jaw - równie wiele na sumieniu mają władze Kanady, które - mając w ręku dowody - nie ujawniły ich w pełni aż do objęcia sterów państwa przez Justina Trudeau.
Co do roli samego premiera sami rdzenni mieszkańcy mają uczucia ambiwalentne - z jednej strony z przywrócenia rdzennym mieszkańcom pamięci o ich krzywdzie uczynił jeden z punktów swojej kampanii wyborczej i słowa dotrzymał, z drugiej - mają świadomość, że rozmowa o ich przeszłości to nadal rozmowa paru uprzywilejowanych osób w garniturach, na zakończenie ściskających sobie ręce. A same przeprosiny to dopiero wierzchołek góry lodowej, bo dla wszystkich osób ze świecznika najwygodniej byłoby zamieść wszystkie te skargi pod dywan. I skwitować powracającym jak mantra zdaniem "Takie były czasy". To dlatego tak wiele miejsca w książce zajmują same mechanizmy języka debaty. "W Kanadzie umówiono się, że język ma znaczenie wykraczające poza dosłowny przekaz, ma moc sprawczą. Uważa się, że procesy społeczne zaczynają się od słów, a język jest narzędziem, jak inne" - pisze Joanna Gierak-Onoszko. Nieważne jest tylko to, co mówimy, lecz także jakimi słowami to wyrażamy. I jeżeli wydaje ci się to przesadą (bo jak można kogokolwiek skrzywdzić nazywając go Indianinem albo squaw), to już znaczy, że powinieneś cofnąć się o krok i doedukować.
Ale poza tą czysto reportażową warstwą książka Joanny Gierak-Onoszko skrywa znacznie więcej i trudno się dziwić, że była nominowana do Nike. W pewnych aspektach to opowieść uniwersalna - i nie mówię tu tylko o padającym na podatny grunt w Polsce oskarżeniu wobec Kościoła (czy nawet Kościołów), który wciąż nie potrafi przyznać się do własnych grzechów. To również historia tego, jak krzywda przechodzi z pokolenia na pokolenie, jak grzechy popełnione wobec matek i ojców mają wpływ na dzieci, a przemoc rodzi przemoc. I jak trudno jest tego uniknąć. To w końcu kolejny przykład tego, jak bardzo potrzebujemy w końcu w literaturze czy kulturze ogólnie oddać głos tym do tej pory pomijanym i marginalizowanym, traktowanym paternalistycznie.
"27 śmierci Toby'ego Obeda" to też refleksja nad znaczeniem edukacji, gigantycznego wpływu jakie wywiera na nasze życie. Gdy edukacja jest zła, gdy zamiast na poszerzaniu horyzontów opiera się na zakazach i terrorze, nie potrzeba nawet sadystycznych pedagogów opisanych w książce, by całe pokolenia były stracone. Dlatego nie da się ukryć, z niepokojem patrzę na to, co wyprawia się w naszym Ministerstwie Edukacji Narodowej i mam nadzieję, że w przyszłości będziemy jednak równać do tej współczesnej Kanady, która umie przyznać się do swoich błędów i grzechów, również tych popełnionych "bo takie były czasy". A nie do tej z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, która założyła sobie za cel niszczenie wszystkiego, co niezgodne z jakąś odgórnie ustaloną "normą".
Komentarze
Prześlij komentarz