Gdy ktoś znany zrobi coś złego, czyli o oddzielaniu twórcy od dzieła


"Czy da się oddzielić autora od dzieła?" - ten temat powraca jak bumerang za każdym razem, gdy okazuje się że jakiś pisarz, reżyser czy aktor zrobili coś złego, naruszyli jakieś normy społeczne. Widzowie popkultury dzielą się wówczas na kilka walczących między sobą obozów - jedni decydują się na całkowity bojkot twórcy i wszystkiego, co z nim związane. Drudzy - twierdzą, że okej, danego delikwenta (lub delikwentki) można nie lubić jako osoby, ale dzieła przez niego czy przez nią stworzone nie mają związku z tym, co się wydarzyło. I z trzeciej strony są fani broniący oskarżonego niczym amerykańscy prawnicy przed ławą przysięgłych, bo przecież ON NA PEWNO TEGO NIE ZROBIŁ, TAK NIE POWIEDZIAŁ, NO DOBRZE MOŻE POWIEDZIAŁ, ALE TAK NIE MYŚLAŁ, A W OGÓLE TO WSZYSTKO SPISEK. 

Nie zamierzam się zajmować tą trzecią grupą, bo cóż, zazwyczaj nie jestem w stanie dyskutować na takim poziomie abstrakcji i posiadając jedynie wycinki na dany temat. Chciałabym zastanowić się nad dwiema pierwszymi opcjami i tytułowym pytaniem - to da się tego twórcę oddzielić od dzieła, czy nie? 

Autor umiera wraz z narodzeniem dzieła?

Jeśli spojrzeć na ten problem w sposób naukowy, z perspektywy teorii literatury, to oddzielenie autora od dzieła jest jednym ze sposobów interpretacji. Postulowali je m.in. Roland Barthes ("Śmierć autora") czy Umberto Eco ("Dzieło otwarte"). Oczywiście, nie mieli oni na myśli facebookowych dyskusji o tym, czy warto czytać J.K. Rowling mimo jej tweetów, ale raczej uwolnienie interpretacji od samej kategorii "autora" i pytania "co autor miał na myśli" jako jedynej obowiązkowej wykładni dzieła. Ale skoro to tylko jeden ze sposobów interpretacji, to znaczy, że są też inne. Bo w innych interpretacjach dzieło JEST autorem - zawiera jego poglądy, jego wspomnienia, nawet jeśli nie dosłownie, to cała treść jest przefiltrowana przez jego wrażliwość. A zatem, bojkotując autora, powinniśmy bojkotować też wszystko, co z nim związane.

Tak wygląda sytuacja z perspektywy naukowców, a jak wygląda z perspektywy zwykłego odbiorcy kultury? Odbiorcy kultury, który w rzeczywistości organizowanej przez social media co chwila dowiaduje się, że jego ulubiony artysta chlapnął coś nieprzemyślanego albo postąpił niemoralnie. A skoro mamy rzeczywistość tworzoną przez social media, to pierwsze co odbiorca kultury robi, to szuka w tych samych socialach i wyszukiwarkach odpowiedzi na to, co właściwie zrobić powinien. Lubić danego twórcę czy nie lubić? Wjechać mu na profil z obelgami, czy raczej się powstrzymać? A może nie lubić twórcy, ale ciągle lubić jego dzieła? Co na to mówią inni artyści, co mówią influencerzy? Bardzo chcielibyśmy, żeby zdecydował za nas ktoś inny, kto zdejmie z nas ciężar odpowiedzialności. 

Jeśli o mnie chodzi, no cóż, przyznaję, że to jest to sprawa cholernie trudna. Dlatego przyjęłam założenie, że nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie, bo wszystko "zależy". I zdaję sobie sprawę, że być może czyni to ze mnie relatywistkę, żeby nie powiedzieć "symetrystkę", ale ilekroć mam do czynienia z tym pytaniem w internecie - od drobnych dram po grube afery i tragedie, rozpatruję wszystko indywidualnie i w zaciszu własnego sumienia. Bo w gruncie rzeczy nie chodzi o to, że ja, jako widz, mam karać jakiegoś aktora czy pisarza za niemoralny postępek. Tylko o moją własną przyzwoitość. I zdarza się, że w różnych przypadkach udzielam sobie różnych odpowiedzi.


Wina winie nierówna

Jedną z przyczyn takiego podejścia jest, że oczywiście wina winie nierówna i nie da rady przyjąć takiego założenia, że "bojkotuję wszystkich, którzy kiedykolwiek zrobili cokolwiek złego". Z drugiej strony, jak tu przyjąć gradację? Od kiedy możemy skasować twórcę z listy ulubionych? Kiedy przestać oglądać filmy danego reżysera? Czym innym jest jeden nieprzemyślany tweet, który najwyżej sprawi, że uznam jakiegoś reżysera za buca, czy innym fakt, że pisarz swoje rasistowskie poglądy zamieszcza w książkach, które czytają miliony osób. Trochę czym innym sytuacja, w której ktoś zdradza żonę, a czym innym gwałt czy pedofilia. Skoro nawet kodeks karny przewiduje różne kary za różne przestępstwa, dlaczego my mielibyśmy traktować je tak samo? A może jednak bojkot to bojkot i powinniśmy każdy niemoralny postępek bojkotować równorzędnie? A, no i co zrobić, kiedy dany twórca już nie żyje? 

Inaczej też patrzymy na sytuację, gdy mamy do czynienia z literaturą, gdy między autorem a dziełem nie ma nikogo, a inaczej w przypadku filmu czy teatru, gdzie za dane dzieło odpowiada nie jedna, a dziesiątki osób. O ile można przestać czytać książki autora, który z jakiegoś powodu nam się nie podoba jako człowiek, o tyle co zrobić, gdy film wyreżyserował bojkotowany przez nas reżyser, ale gra w nim nasz ulubiony aktor? Czasem sytuacja robi się jeszcze bardziej skomplikowana. Takim sztandarowym przykładem jest dla mnie Roman Polański. Okej, mogę bojkotować jego filmy, zwłaszcza że już i tak większość widziałam. Ale co na przykład z moim ulubionym musicalem "Taniec wampirów", który powstał na podstawie jednego z nich, ale sam Polański użyczył mu już tylko nazwiska? Starając się bojkotować wszystko, szybko dojdziemy do absurdu, co skwapliwie wykorzystają ci, dla których bojkot dzieła za przewiny autora to jeden z przejawów "politycznej poprawności". Z innej strony patrząc... nikt nie mówił, że bojkot ma być wygodny i dostosowany do bojkotującego.

Upadli idole

Przyznam szczerze, że o ile kwestia bojkotowania reżysera czy pisarza jest dla mnie mocno ambiwalentna, bo czytając książkę czy oglądając film, nie widzę ich twórcy i mogę udawać, że ten nie istnieje, o tyle mam problem z aktorami. Jestem prawdziwie pechowa - ostatnio znalazłam swój pamiętnik sprzed ponad 20 lat, w którym wymieniam swoich ulubionych aktorów. I są to, ekhm, Kevin Spacey, Gerard Depardieu, Johnny Depp, Zbigniew Zamachowski. I chociaż nadal uważam "K-Pax" za świetny film, "House of Cards" za świetny serial, rolę Jacka Sparrowa w pierwszych "Piratach..." za wartą Oscara i cytuję teksty z filmów o Asteriksie, chociaż każdy z nich na na sumieniu przewinienia diametralnie innego kalibru, to swoimi wyczynami sprawili, że nie mam już ochoty ich oglądać. 

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to, czy ja jakiś film obejrzę czy nie, dany twórca ma głęboko gdzieś. Jak już wcześniej wspomniałam, bojkot jest bardziej sprawdzianem przyzwoitości dla mnie, nie karą dla celebryty. A jednak mam też poczucie, że jeśli chcę się na temat kultury czy konkretnego dzieła wypowiadać, to powinnam jednak je poznać. Z drugiej strony, jest cała masa ludzi mediów - dziennikarzy, krytyków, którzy mają znacznie większe zasięgi i nieporównywalnie większy wpływ na opinię publiczną. Czy oni również powinni traktować "upadłych" artystów sprawiedliwie? Wydaje mi się, że niekoniecznie. Stanowczy bojkot reżysera gwałciciela w mediach to jasny sygnał dla jemu podobnych, że takie oskarżenie może stanowić koniec kariery. W przypadku gwałtu czy molestowania sprawa powinna być jednoznaczna. Ale co z, powiedzmy, jazdą po pijaku? Narkotykami? Zdradą? Czy tutaj też każdy powinien odpowiedzieć sobie w zgodzie z własnym sumieniem? A może powinny (w końcu) powstać jakieś wytyczne dotyczące etyki? Niewykluczone, że nagle okazałoby się, że połowa gwiazd przestałaby się w mediach pojawiać, ale... czy na pewno ze stratą dla mediów? Czy rzeczywiście jest tak super, gdy ofiara widzi swojego prześladowcę na kanapie w telewizji śniadaniowej?

Błędny tok takiego relatywizującego rozumowania widać doskonale w mediach i na portalach plotkarskich. Wszystko zależy od stopnia popularności i wielu innych czynników, a media lubią decydować, kiedy fani mają się oburzyć, a kiedy pogłaskać po główce. Sprytnie podkręcone nagłówki sugerują, komu kibicować, a na kogo zrzucić winę. Johnny Depp, zanim wypłynęła sprawa z Amber Heard, nie był święty. Ale pobicie kijem paparazzi czy ekscesy podczas związku z Kate Moss nie przeszkodziły mu w karierze. 

Twórca w social mediach

Kiedy Umberto Eco, Roland Barthes i inni teoretycy literatury pisali swoje eseje na temat tożsamości autora, uwzględniali autora jako osobę i osobowość autora zapisaną w dziele. Nie uwzględniali, bo jeszcze nie istniała, tożsamości autora (aktora, reżysera itd.) w social mediach. A ta może być zdecydowanie zaskakująca i zarazem rzutować na dzieło. Mnie samej zdarzyło się poznać pisarza, którego książki były naprawdę sympatyczne, ciepłe i nieszkodliwe. W kontakcie osobistym? Trochę mrukliwy, ale przystępny. Natomiast w swoich social mediach zamieniał się w potwora. Wyszukiwał recenzje, pod którymi - jeśli zawierały choćby jedno negatywne zdanie - robił recenzentowi wirtualny wjazd na chatę razem z bandą swoich internetowych popleczników i obrażał go na wszystkie sposoby. Na facebooku obrażał dosłownie każdego, kto miał inne poglądy od jego, a że miał poglądy dość radykalne... No cóż, możecie sobie wyobrazić. Bardziej znany przykład to oczywiście J.K. Rowling, której z jednej strony jesteśmy wdzięczni za stworzenie krainy dzieciństwa, z drugiej... byłoby lepiej, gdyby nigdy nie odkryła Twittera, bo przez swoje kolejne wynurzenia niszczy to, co zbudowała. A zarazem social media są tak abstrakcyjne, tak wirtualne, że wiele osób po prostu nie traktuje ich poważnie i chcieliby, żeby to, co się zdarzyło na Facebooku, zostało na Facebooku. Cóż, w dzisiejszych czasach nie jest to już takie proste.

Czasem też mam wrażenie, że poruszając się w social mediach, które zmniejszyły dystans między gwiazdami i odbiorcami, z jednej strony dostaliśmy do ręki potężną broń pozwalającą karać naszych idoli, z drugiej - nie do końca jeszcze wiemy jak jej używać. Więc używamy jej jak młota albo walca, który zmiata wszystko, co stoi mu na drodze.

No dobrze, skoro wszyscy mamy już mętlik w głowach, to spójrzmy na sytuację od jeszcze innej strony. Czasem problem autora rzutuje na dane dzieło, ale czasem jest odwrotnie i to coś, co pojawiło się w książce/filmie/sztuce sprawia, że zaczynamy inaczej patrzeć na ich twórców. Głośno było ostatnio o powieści zawierającej dość naturalistyczny opis gwałtu, który opublikował na swoim Facebooku jeden z blogerów. Część fanów odebrała to jako wezwanie do ataku na autora, utożsamiając go z tymi poglądami. Czy słusznie? No właśnie... nie wiadomo. Mam do tej akurat afery ambiwalentny stosunek. Mam wrażenie, że intencje blogera były szlachetne, ale ostatecznie z jednej strony dzieło dostało niesamowitą reklamę, a z drugiej - oberwał autor, który po prostu wpisał się w pewien naturalistyczny trend widoczny ostatnio w kryminałach. Czy ten opis aż tak różni się od tego, co znajdziemy np. u Marka Krajewskiego? 

No i właśnie - czasem szkodliwa treść znajdzie swojego blogera, a czasem nie i wiele naprawdę toksycznych książek przeszło dzięki temu bez echa. Wiele lat temu wytrzeszczałam oczy ze zdziwienia, czytając jedną z książek Wilbura Smitha. Trudno mi uwierzyć, naprawdę trudno, że wydawca wydał powieść, w której mamy m.in. torturowanie noworodka, kobietę dostającą orgazmu podczas porodu i karmienia piersią i z dupy wzięty opis plaży, na której bawi się dziewczynka w mokrym kostiumie, opada jej ramiączko, które poprawia jej braciszek, mokry kostium przylega do jej ciałka... nie, nie miało to absolutnie ŻADNEGO znaczenia dla fabuły, ale autentycznie miałam wrażenie, że z autorem jest coś mocno nie tak. Zaraz po tej lekturze rzuciłam się do internetu, żeby sprawdzić, czy tylko ja mam takie wrażenie, ale znalazłam jedynie pojedyncze wpisy. Nie wiem, szczerze mówiąc, co lepsze. Ale kwestia książkowej brutalności to temat na zupełnie inny wpis.

I to co najważniejsze

Przede wszystkim jednak bardzo często w tej dyskusji zapominamy, że poza twórcą i dziełem, których możemy lubić albo nie, bojkotować, bronić i tak dalej, bardzo często istnieją również ofiary. Tak, te ofiary, które zdaniem niektórych nagłaśniają sprawy gwałtu sprzed lat dla własnej kariery i ujawniają molestowanie, żeby się wzbogacić. Dziwnym trafem, jakoś rzadko kiedy potrafimy wymienić ich nazwiska i mamy zwyczaj pomijać je w dyskusji, skupiając się głównie na tym, czy pójść do kina, czy nie.   Tym sposobem znane osoby, popełniające niemoralne postępki, nadal są górą i to oni dyktują narrację. A nie powinni. Czasem warto zdać sobie sprawę, że za tymi wszystkimi "inbami", "gównoburzami" i "dramami" stoją realne, nie filmowe i nie książkowe ludzkie dramaty. I wtedy nagle sięgnięcie po książkę czy film sprawcy tych dramatów nie przychodzi nam już tak łatwo.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek