Kosmiczni wymiatacze, czyli "Space Sweepers"
Gdyby podczas oglądania "Space Sweepers" grać w drinking game polegającą na tym, że przy każdym nawiązaniu do innego filmu pijemy kieliszek, prawdopodobnie nie dotrwalibyśmy nawet do pierwszego aktu. Czego tu nie ma! "Blade Runner", "Kowboj Bepop", "Obcy", a także bardziej współczesne filmy jak "Strażnicy Galaktyki" czy "Elizjum". Zresztą, cały świat przedstawiony bardzo jest do Elizjum podobny - tu również mamy pogrążoną w chaosie, toksyczną i przeludnioną ziemię i sztucznie stworzoną planetę dla wybrańców.
Mam wrażenie, że punktów wspólnych z Bloomkampem znalazłoby się u Jo Sung-hee znacznie więcej. Podobnie jak reżyser "Dysktryktu 9" porusza problemy klasizmu, rozwarstwienia społecznego, ekologii i zmian klimatycznych. U obu twórców mamy grupę bohaterów z najniższego szczebla drabiny, w których odzywają się uczucia opiekuńcze względem jakiejś słabszej, bardziej bezbronnej istoty. A na przeciwległym biegunie mamy wielkie korporacje które dbają tylko i wyłącznie o potrzeby najbogatszych, a biedna klasa pracująca służy im tylko do osiągnięcia celu. Oczywiście nie jest tak, że azjatycki reżyser Bloomkampa kopiuje - raczej obaj korzystają z tych samych inspiracji. Poza tym wspomniane kwestie powracają co chwila nie tylko w kinie azjatyckim i nie tylko w wersji science-fiction.
Tak, scenariusz "Space Sweepers" to jest zbiór klisz i bajek. Ale klisz i bajek podanych z niesamowitą oryginalnością i niezaprzeczalnym wdziękiem. Samo zawiązanie akcji to samograj - banda outsiderów polujących na krążące w kosmosie śmieci musi się zaopiekować małą dziewczynką. Jak się potem okaże, bardzo niebezpieczną i bardzo ważną małą dziewczynką. Początkowo niechętni, zamierzają ją przehandlować, ale w końcu przekonają się do niej, a im dalej w las, tym bardziej będą gotowi oddać życie nie tylko za nią, ale też za Sprawę, w jaką młoda okaże się zamieszana.
Nie da się ukryć, że humor filmie jest troszkę suchy, fabuła momentami, a nawet bardzo często naciągana. Co z tego, skoro - podobnie zresztą jak wymienione na początku tytuły - stoi bohaterami, za którymi widz ma ochotę podążać. Tych bohaterów też już właściwie gdzieś widzieliśmy. Z jednej strony były żołnierz z traumą po stracie córki. Z drugiej strony skazany na śmierć recydywista, dla którego powrót na ziemię może oznaczać śmierć, twardziel i zabójca, ale o złotym sercu. I z trzeciej strony pani kapitan: ostra babka, genialna konstruktorka i hakerka, która jednym słowem potrafi usadzić całą całą swoją załogę. Nie można zapominać o robocie z żyłką hazardzisty i całkiem ludzkimi marzeniami - zdecydowanie Blacha skradła moje serce, jeszcze zanim w kulminacyjnej scenie urządziła sobie polowanie z harpunem na statki kosmiczne ;) Kowboj Bepop spotyka się tu ze Strażnikami Galaktyki i urządzają sobie niezłe party.
Film jest jedną wielką jazdą bez trzymanki, ale poza adrenaliną nie zabraknie też innych emocji. Podobnie jak kosmiczne pościgi i stawka, o którą gramy, emocje również są tu grane na najwyższych nutach. Nie zabraknie męskich łez, ckliwych pożegnań, dramatycznych zwrotów akcji. Przez taką sinusoidę wrażeń, mieszającą humor różnych lotów z wielkim życiowym dramatem, charakterystyczną dla azjatyckich produkcji, moje skojarzenia biegły co chwila w kierunku anime - to właśnie tam dawno temu poszukiwałam tych wielkich wstrząsów emocjonalnych, których brakowało mi w kinie europejskim. Podejrzewam, że osoby obeznane w K-dramach również podchwycą ten sposób narracji. Jo Sung-hee w swojej cyberpunkowej wizji czerpie, mam wrażenie, z najlepszych wzorców.
Przede wszystkim jednak ten film to jest świetna zabawa, nie tylko dla widza. Widać, że i twórcy i aktorzy odtwórcy głównych ról bawili się podczas jego nagrywania doskonale, a ich dobry humor nie jest wcale udawany. Interakcje z najmłodszą aktorką wypadają przezabawnie (pomińmy obowiązkowe żarty o kupie) a ona sama jest niesamowicie wręcz urocza.
Tak się złożyło, że większość moich największych filmowych zaskoczeń zeszłego roku dotyczyła właśnie kina azjatyckiego, poczynając od Oscarowego "Parasite'a", na filmach z Festiwalu Pięć Smaków kończąc. Ten rok zaczyna się podobnie. Ale "Space Sweepers" uświadomili mi jeszcze jedną rzecz - jak bardzo potrzebowałam filmu, który nie opiera się na żadnej istniejącej franczyzie. Który, co prawda bierze znane pomysły, ale robi z nich zupełnie coś nowego, tworząc zupełnie nowy świat i zupełnie nowych bohaterów. Który zabiera mnie na taką przygodę, na jakiej jeszcze nie byłam. I niesamowicie żałuję tylko jednego - że oglądałam ten film na Netfliksie, a nie w kinie. Bo naprawdę zasłużył na to, żeby zobaczyć go na wielkim ekranie.
Komentarze
Prześlij komentarz