Literatura to czy gra? - czyli o "Bezgwiezdnym morzu" Erin Morgenstern
Nie wiem, czy to kwestia moich ostatnich wyborów czytelniczych, czy też rzeczywiście tak zwana powieść szkatułkowa staje się ostatnio coraz popularniejsza. Nie tylko na Zachodzie, bo w Polsce w zeszłym roku triumfy święciła przecież szkatułkowa "Zimowla". Taki typ powieści to z jednej strony ambitny i bardzo nagradzany gatunek, z drugiej - bardzo trudny. Tak dla Autora, który opowiada nie jedną, a kilkanaście lub wręcz kilkadziesiąt łączących się w różny sposób historii, z drugiej - dla czytelnika, przyzwyczajonego do linearnego sposobu narracji.
Jeśli jednak powieść szkatułkowa kojarzy się Wam tylko i wyłącznie z "Rękopisem znalezionym w Saragossie", to zdecydowanie warto nadrobić powieść o kilkaset lat nowocześniejszą. "Bezgwiezdne morze" Erin Morgenstern powinno się spodobać zarówno miłośnikom literackich eksperymentów, jak i fanom wszelkiego rodzaju powieści gloryfikujących literaturę i czytanie samo w sobie, jak choćby "Cień wiatru" niedawno zmarłego Carlosa Ruiza Zafona. Skojarzenia z książką Zafona nasuwają się zresztą same (żeby ich nie przeoczyć, to główny bohater na samym początku wrzuca ją do plecaka) - tam syn księgarza, tu syn wróżbiarki, który dzięki tajemniczej książce nieznanego autora trafia do obumierającego powoli raju dla bibliofili. O ile jednak Zafon zabierał nas w sentymentalną przeszłość w kolorze sepii, o tyle powieść Morgenstern, przynajmniej w swojej "realistycznej" warstwie, jest na wskroś współczesna. A tę współczesność autorka potrafi odmalować w niezwykle poetycki sposób.
I to właśnie zachwyciło mnie na samym początku lektury - ten opis świata studentów, hipsterów, graczy, miłośników RPG. Zachary Ezra Rawlins jest studentem ostatniego roku, pisze pracę magisterską z nowych mediów i zajmuje się naukowo grami komputerowymi. Poza grami lubi RPG, a przyjaciółka robi mu na drutach szalik Hufflepuffu. I chociaż jest również miłośnikiem literatury, najchętniej przesiadującym w bibliotece uniwersyteckiej, to poza biblioteką odwiedza Starbucksy i studenckie knajpy. Słowem, autorka robi wszystko, żeby odróżnić go od panów Sempere z powieści Zafona, którzy oderwani od rzeczywistości spędzają czas głównie wśród książek. A jednak to właśnie Zachary'emu przydarzy się niezwykła przygoda rodem z "Cienia wiatru" - znajdzie w bibliotece książkę bez nazwiska autora, w której przeczyta o... sobie samym. Usiłując dociec, kto ją napisał, wplącze się w naprawdę niezwykłą intrygę.
Narrację na początku opisałam jako powieść szkatułkową - jednak mam wrażenie, że "Bezgwiezdne morze" nie zamyka się w szufladkach (czy też, hehehe, szkatułkach), a nawet wykracza poza samą literaturę. Wielokrotnie autorka mruga do czytelnika okiem, dając znać, że tak naprawdę mamy do czynienia z pewnym rodzajem gry. I nie chodzi tu wyłącznie o literacką grę z czytelnikiem czy "Grę w klasy" jak z Cortazara, ale grę taką, jaką lubimy sobie włączyć na komputerze. Bohater zbiera przedmioty, pije eliksiry, zdobywa doświadczenie, odkrywa tajne przejścia, odbywa dziwne rozmowy z małomównymi ludźmi. A do tego niczym w typowym RPG skacze od questu do questu, by móc powrócić do głównego wątku. A równocześnie ktoś, kto za grami nie przepada, może tę samą narrację odczytać jako nawiązanie do "Alicji w Krainie Czarów"."Bezgwiezdne morze", łącząc różne sposoby opowiadania i dając się interpretować w różny sposób, pokazuje, że literatura z jednoznacznym początkiem, środkiem i końcem i nielinearna struktura gry nie wykluczają się wzajemnie.
A skoro o grach mowa, to wiadomo, że "przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę". Drużyna Zachary'ego to zbieranina naprawdę nietypowych typów, co do których nie do końca wiemy, jakie przyświecają im cele, kim właściwie są i jaką rolę odgrywają w różnych snutych nam po drodze opowieściach. Odkrywanie tych zależności i tożsamości jest naprawdę intrygujące. Tu jednak pojawia się też słaby punkt książki - autorka o relacjach między bohaterami głównie nam opowiada, za to bardzo niewiele ich pokazuje i większość czasu spędzają sami, we własnych opowieściach. Dlatego trudno jest mi uwierzyć w wielką miłość bohaterów czy nawet w przyjaźń, skoro większa część relacji ma miejsce w ich głowach i słowach narratora. Oczywiście, zawsze czytelnik może "dowyobrazić sobie" te uczucia, jednak mam wrażenie, że czegoś tutaj zabrakło, by w pełni się zaangażować.
"Bezgwiezdne morze" to obowiązkowa książka dla miłośników literatury samej w sobie, i tych preferujących intelektualne gry Umberto Eco i tych, którzy wolą lżejszą rozrywkę w stylu Zafona. Duszne biblioteki, tajemnicze starodruki nieznanych autorów, strażnicy opowieści, którzy swoją służbę przypłacają życiem, tytułowe Bezgwiezdne Morze skrywające wszystkie dotychczas opowiedziane i jeszcze nie opowiedziane historie... Naprawdę wspaniale jest się zagubić z bohaterem na korytarzach przedwiecznej biblioteki. Zarazem jednak nie jest to książka uwznioślająca sam akt czytania i traktująca osoby czytające jako te, które doświadczają jakiegoś absolutu niedostępnego dla innych. Morgenstern swojego bohatera uczyniła nie księgarzem, a graczem, a literatura w jej ujęciu to "tylko" jedno z mediów. Jeden ze sposobów na utrwalenie OPOWIEŚCI, która jest czymś więcej niż zapisaną książką.
Komentarze
Prześlij komentarz