Ile Hamiltona w Wałęsie, czyli 1989 w Teatrze Słowackiego w Krakowie

Jak 3/4 fanów musicali, kilka lat temu przeżywałam wielką fascynację "Hamiltonem". Jeśli jakimś cudem o "Hamiltonie" nie słyszeliście - to broadwayowski rapowany spektakl o Ojcach Założycielach Stanów Zjednoczonych stworzony w 2015 roku przez Lina Manuela Mirandę. Słowa "rapowany spektakl o Ojcach Założycielach USA" w żaden sposób nie oddają jednak tego, czym Hamilton jest i stał się przez ostatnie lata - jest legendą, jest fenomenem, jest monumentalną, epicką sztuką, która zmieniła teatr muzyczny na zawsze i praktycznie każdy musical ocierający się o wydarzenia lub postaci historyczne będzie już zawsze z nim porównywany. A skoro na mnie ten musical wywarł takie wrażenie, chociaż pewnie nie załapałam nawet połowy obecnych w nim historycznych nawiązań i pokochałam go, słuchając samej muzyki, jeszcze bez obrazu (ten zobaczyłam dopiero w zeszłym roku na Disney+), to co dopiero powiedzieć o Amerykanach. Zwłaszcza mieszkających w USA imigrantach, dla których ta sztuka momentalnie stała się kultowym, pokoleniowym doświadczeniem.

Nic dziwnego, że twórcy na całym świecie inspirują się Mirandą i jego opus magnum, z jednej strony tworząc własne spektakle przedstawiające historię i postaci historyczne ujęte w niekonwencjonalny sposób ("Six"), z drugiej - wciągając na teatralne deski muzykę, która nie kojarzy się ze "sztuką wysoką" - rap, hip-hop, R&B.

W polskim świecie musicalowym inspiracje Hamiltonem też są widoczne. Od dosyć kiepskich "Pilotów" Wojciecha Kępczyńskiego aż do znacznie głębiej inspirowanych Mirandą "Bema", alternatywnego "Sztosu" (rap-musicalu o Mickiewiczu i Słowackim) i oczywiście bohatera tego tekstu, najsłynniejszego z tej trójki, wchodzącego już wprost w dialog z Hamiltonem i jego piosenkami, musicalu "1989" w reżyserii Katarzyny Szyngiery wg pomysłu Marcina Napiórkowskiego. To również musical o Ojcach Założycielach, tylko że... naszej polskiej "Solidarności". Spektakl niedawno emitowany był na antenie Telewizji Polskiej, a że nie udało mi się go nagrać, to postanowiłam kupić bilety, zrobić sobie weekendowy wypad do Krakowa... i ani trochę nie żałuję. Czy jest to musical idealny? Niekoniecznie. Ale wszelkie recenzje, które nazywają ten musical "najlepszym polskim musicalem od czasów Metra", nie są wcale na wyrost. 

W wywiadach twórcy wypowiadali się, że zależało im na stworzeniu "pozytywnego mitu", który połączy Polaków. Solidarność i jej ludzie z jednej strony wydają się idealnym tematem na taki musical, z drugiej - no cóż, już Jacek Kaczmarski w swoim "20 lat później" z 2000 roku śpiewał o tym, co się porobiło z naszymi "muszkieterami", a od tego czasu porobiło się z nimi jeszcze więcej. 

Ale na razie ciągle są młodzi. Lech i Danusia, Jacek i Gajka, Władek i Krysia, Bogdan, Henryka, Anna i inni. Śpiewają o miłości, ale są też pełni energii, by zmieniać świat i jak to młodzi wierzą w to, że im się uda. Że wreszcie wyjdzie. Że kolejny patriotyczny zryw nie skończy się jak wszystkie poprzednie. Nawet jeśli System wydaje się być przeciwko nim. Ta energia, obecna i w aktorach, i w ich rapowanych w tempie karabinu maszynowego wersach wydaje się wręcz promieniować ze sceny i udziela się widzom. 


Tak jak w Hamiltonie, którego duch unosi się zarówno nad całym spektaklem, jak i nad tą recenzją, próg wejścia jest dość wysoki i naprawdę warto cokolwiek o Solidarności i wydarzeniach z lat 80. wiedzieć, żeby lepiej zrozumieć i docenić ten spektakl (warto w tym celu kupić kosztujący zaledwie 5 zł program - sporo rozjaśnia, sporo przypomina). Niemniej twórcy (tak jak Miranda oczywiście) robią wszystko, żeby sama historia była też jak najbardziej uniwersalna - bo pewne wartości i postawy są niezmienne bez względu na pokolenie. Nawet te dość hermetyczne kawałki, jak spór Frasyniuka z Kuroniem o to, jak powinna wyglądać wolna Polska (nawiasem mówiąc - jestem pod wrażeniem, jak głęboko ten musical wchodzi w kwestie polityczne i jak zróżnicowane i zniuansowane tematy porusza w piosenkach), można interpretować na znacznie szerszej płaszczyźnie, jako odwieczny spór młodzi-starzy, walkę doświadczenia z młodzieńczym zapałem. Nie zabraknie też oczywiście piosenek o miłości (ja uśmiechnęłam się zwłaszcza na początkowym kawałku o elektryczności śpiewanym przez Wałęsów).

Nie sposób nie wspomnieć, że to, co jest wielką siłą spektaklu, to również uwzględnienie w nim nie tylko historii, ale też HERstorii. Perspektywa kobiet "Solidarności" jest równie ważna co "Ojców Założycieli", a w robiącym piorunujące wrażenie kawałku "Danuta odbiera Nobla" wysuwa się na pierwszy plan. Nie jest to też po prostu galeria "silnych postaci kobiecych" (nie wszystkie okazują się równie silne), walczących ramię w ramię z robotnikami - twórcy pokazują, że kobiety, które "zostały w domu, bo im nie miał kto pomóc" też miały swój udział w tamtych wydarzeniach.

Po "Pilotach" w Romie narzekałam, że tak interesujący kawałek historii został sprowadzony do paru banałów, a piosenki nawet nie próbują nadawać wydarzeniom i tekstom jakiegoś drugiego dna. Tymczasem w "1989" autorzy scenariusza, muzyki i tekstów zrobili naprawdę niesamowitą robotę i na płaszczyźnie tekstów, i muzyki, i rapowego klimatu (przynajmniej dla mnie, która nie jest jakąś wielką koneserką polskiego rapu). Niektóre kawałki (zwłaszcza "Danuta odbiera Nobla" i "Nie zostawiamy w tyle swoich ludzi") tak wpadają w ucho, że nucę je od dwóch tygodni. 


Spośród znakomitej obsady, na którą składają się głównie młodzi i mega utalentowani tanecznie i wokalnie aktorzy, wyróżniają się zwłaszcza Mateusz Bieryt jako Władysław Frasyniuk, Marcin Czarnik jako Jacek Kuroń i, nieoczekiwanie, Antek Sztaba jako nieco oślizgły, a nieco groteskowy... Aleksander Kwaśniewski. Pamiętam, jak oglądając "Lalkę" w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, stwierdziłam, że tym, czego brakowało mi w życiu do szczęścia było ujrzenie stepującego Wokulskiego - teraz dorzucam jeszcze rapującego gamechangera Kwaśniewskiego. 

Oczywiście trudno się nie zgodzić z zarzutami, jakie padały już w różnych miejscach pod adresem musicalu - zwłaszcza z tym, że pewne wydarzenia czy postaci zostały wygumkowane. Rzuca się w oczy zwłaszcza nieobecność Kościoła, który - bez względu na stosunek twórców czy widzów do niego - miał duży wpływ na tamte wydarzenia. Z drugiej strony, trochę ciężko mi sobie wyobrazić, żeby jedną z postaci musicalu miał być pewien kapelan Solidarności, więc rozumiem pozostawienie tej "dziury" przez twórców... Natomiast o ile rozumiem też nieobecność pewnych - czasem ciągle aktywnych - polityków jako postaci, o tyle wydaje mi się, że ich brak w tekstach może razić. 

Trzeba jednak przyznać twórcom, że do swoich bohaterów nie podchodzą na klęczkach, nie unikają trudnych momentów w ich historii - Jacek Kuroń śpiewa więc o dzieciach, które zginęły na jego warcie w harcerstwie, będzie piosenka o podejrzeniach wobec Wałęsy oraz najbardziej przenikliwy z numerów "Co jeśli wygramy", również śpiewany przez Czarnika-Kuronia. Możemy gdybać, czy obecność np. małżeństwa Gwiazdów przeszkodziłaby w tworzeniu "pozytywnego mitu", ale cóż - wydaje mi się, że sporą część widzów musical i tak skłoni do nadrobienia historycznych zaległości i sami będą mogli odpowiedzieć sobie na to pytanie. Bo powiedzmy sobie szczerze - co dzisiaj skłania młodych odbiorców do zapoznania się z historią wydarzeń, do których w szkole nawet nie dotrą? Niemal wyłącznie popkultura. 


Komentarze

Copyright © Bajkonurek