Kolejny etap, czyli "Bridget Jones: Szalejąc za facetem"
Na pierwszej filmowej „Bridget Jones” byłam w kinie z mamą, mając lat 15. Nie podobała mi się, chociaż mama była zachwycona. Wkurzał mnie sztuczny akcent Renee Zellweger, nie rozumiałam, czemu wybrała Darcy’ego zamiast Daniela Cleavera (kochałam się wtedy na zabój w Hugh Grancie na zmianę z Ville Kantee, a poza tym heloł, wiadomo że łobuz kocha najbardziej), a przede wszystkim kompletnie nie trafiały do mnie jej problemy. Jeszcze raz - miałam lat 15. Kolejny film czyli „W pogoni za rozumem” obejrzałam już na studiach i uśmiałam się do łez, chociaż problemy Bridget niewiele się w nim zmieniły. Być może dlatego, że nagle chroniczny brak faceta, nadmiarowe kilogramy i desperackie udawanie dorosłej stały się również moimi problemami. Z drugiej strony - książki Helen Fielding przeczytałam, mając lat 14 i zupełnie nie przeszkadzała mi duża różnica wieku między mną i bohaterką, kibicowałam jej zawzięcie i obie części przeczytałam kilka razy. Natomiast „Dziecko Bridget Jones” z 2016 roku to już jedna z moich ulubionych komedii romantycznych ostatniego dziesięciolecia, zgrabnie uciekająca przed schematami (jak ten, że nie zawsze trzeba wybierać między facetem idealnym a koszmarnym i toksycznym, czasem obaj kandydaci są po prostu fajni).
UWAGA - SPOILERY.
Czwartą część oglądam już na zupełnie innym etapie życia. Czterdziestka na karku, dziecko w żłobku, kilka lat po ślubie. Na innym etapie życia jest również bohaterka. Lat pięćdziesiąt, dwójka dzieci w wieku szkolnym i… cztery lata wcześniej została wdową. Tak, to dość nietypowy punkt wyjścia komedii romantycznej, ale twórcy mogli sobie na to pozwolić, bo nie musieli wprowadzać nam nowej bohaterki i jej świata - Bridget to postać znana masowej wyobraźni, niczym Harry Potter dorastająca razem z czytelniczkami i widzkami. A przez to że widzieliśmy, jak ta postać i jej uczucia ewoluowały, przez to, że jesteśmy z nią zżyci - łatwo jest wywołać w nas emocje bez zbędnych w filmie scen. Wystarczy, że zobaczymy, jak w szufladzie wciąż trzyma okulary Marka albo jak wciąż widzi go obok siebie w domowych sytuacjach, żeby z oczu pociekły nam łzy.
No właśnie - warto zabrać na ten film przynajmniej paczkę chusteczek, bo to zdecydowanie najsmutniejsza komedia romantyczna, jaka ostatnio pojawiła się w kinach. To bardziej film o przeżywaniu żałoby i straty (nie tylko ukochanego mężczyzny, również dawnego życia) niż o pogoni za facetem i ten wątek po prostu rozbija serce widza na kawałeczki. To też znacznie bardziej niż trzy poprzednie części film o samej Bridget niż o Bridget i jej partnerach. Oczywiście wątków miłosnych nie zabraknie, ale nie są one esencją filmu. To też poniekąd zarzut - o ile relacja Bridget z młodszym partnerem z Tindera jest poprowadzona zabawnie i zgrabnie, chociaż bez większych zaskoczeń, o tyle niewiele dostrzegłam chemii między Zellweger a Chiwetelem Eijoforem. Uczucie między nimi jest niezbyt wiarygodne, a ze strony Bridget wyglądało mi wręcz trochę na „małżeństwo z rozsądku” (chociaż bez ślubu). Ostatecznie okazuje się, że reguły komedii romantycznej pozostają niezmienne, i na koniec bohaterka musi znaleźć faceta stabilnego, rozsądnego, bez nałogów. Zamiast Nerwusa - Robrojek i tak za każdym razem.
Wróciły też do gry kompleksy Bridget, których niemal wyzbyła się w poprzedniej części, gdy realizowała się jako producentka telewizyjna. Trudno jednak nie mieć kompleksów, gdy jest się samotną matką i wydaje się, że wszyscy wokół ogarniają to macierzyństwo doskonale, tylko nie ty. Nie będąc samotną matką, też mam to wrażenie, dlatego pewnie ten wątek wydał mi się znacznie bliższy i ważniejszy niż trójkąt miłosny. Trochę zabrakło mi jednak pogłębienia relacji między Bridget, dziećmi a atrakcyjną nianią - miałam wrażenie, że wydarzy się tam coś więcej, tymczasem tutaj Bridget szybko przechodzi od subtelnej zazdrości do akceptacji. Co jest o tyle dziwne, że ostatecznie okazuje się, że film jest tak naprawdę o relacjach. O relacjach trwalszych niż związki męsko-damskie, o rodzinie z wyboru. O tym, że warto mieć wokół siebie bliskie osoby, nawet jeśli dają ci niechciane rady i nie zawsze rozumieją twoje problemy, bo czasami albo one tobie, albo ty im uciekasz. Zabawne, że wśród tych satelitów krążących wokół planety Bridget znalazł się Daniel Cleaver, jej dawny „pan idealny”, który nagle stał się tym zabawnym niepoprawnym politycznie wujkiem, uczącym siedmiolatki jak robić drinki.
Czy będą jeszcze kolejne części Bridget? Czy zobaczymy, jak przechodzi na emeryturę, albo czy pałeczkę przejmie jej dorastająca córka niczym we współczesnej „Ani z Zielonego Wzgórza”? Tu walczą we mnie dwa wilki, bo z jednej strony lubię tę bohaterkę, jej niedoskonałość i wieczne boje z rzeczywistością, z drugiej - ile jeszcze da się wycisnąć z tej postaci w schemacie komedii romantycznej? Cóż, nie jest to zależne ode mnie, więc póki co - polecam Wam ten film, bo - podobnie jak jego bohaterka - mimo wszystkich niedoskonałości da się lubić.
Komentarze
Prześlij komentarz