Czy pisarz może poprosić o podwyżkę, czyli refleksje na marginesie afery o klauzulę bestsellerową
Nie ma mnie, bo trwa rekrutacja do przedszkoli i cały wolny od pracy czas spędzam na grupach rodziców obgadujących dyrekcję wszystkich placówek w mieście, żeby wybrać tę najmniej obgadywaną, ale pilnie śledzę dyskusje, jakie toczą się wokół Joanny Kuciel-Frydryszak, autorki bestsellerowych „Chłopek”. Dla tych, którzy jakimś cudem nic o tym nie wiedzą - Autorka (chyba jako pierwsza autorka w Polsce) postanowiła skorzystać z nowej wersji ustawy o prawie autorskim i tzw. Klauzuli bestsellerowej w sporze z wydawcą. Miała do tego prawo, bo niesamowity sukces tej książki (prawie milion sprzedanych egzemplarzy) zaskoczył chyba wszystkich. Tymczasem sporo osób wciąż uważa autorkę za kłótliwą histeryczkę, upublicznienie przez nią całej sprawy - za oburzające i bez klasy, a domaganie się udziału w zyskach - za pazerność. Niewiele nowego powiem w tej kwestii, bo mądrzejsi ode mnie już wytoczyli swoje działa, ale mam kilka refleksji z tym związanych, więc się nimi podzielę.
*
Autorka nie wyciąga pazernie ręki po kasę, jak twierdzą niektórzy, tylko korzysta ze swojego prawa od niedawna zapisanego w ustawie, a pośrednio zapewne i w umowie (która musi zawierać odpowiednie klauzule o tym, że wszelkie kwestie nie ujęte w umowie rozstrzyga ustawa). Wykonała gigantyczną pracę, nie tylko podczas pisania książki, lecz także podczas jej promocji, więc co w tym dziwnego, że postanowiła de facto poprosić pracodawcę (wydawcę) o „podwyżkę”?
*
Oczywiście obserwujemy z jednej strony to samo, co w zeszłym roku przy sprawie filmowców walczących o tantiemy, z drugiej - mam wrażenie, że w przypadku pisarzy jest tu trochę większe rozdarcie wśród komentujących i większe wsparcie opinii publicznej. Bo z jednej strony, rzecz jasna, „w głowie się poprzewracało”, „trzeba było patrzeć co się podpisuje”, „ona już swoje wynagrodzenie dostała” i tak dalej. Ale z drugiej strony przecież pisarz to bardziej „swój chłop” (tu raczej „swoja chłopka” oczywiście, ehehehe). Pisarze i pisarki mają swoich wspierających fanów i fandomy, czego nie można raczej powiedzieć o scenarzystach (chyba że czegoś nie wiem, czy są tu jacyś moi fani?). Oczywiście w przypadku autorów non-fiction nie wygląda to tak, jak w przypadku powieści YA, ale jednak - w tym przypadku „opinia publiczna” ma znacznie większe znaczenie niż w przypadku walki o tantiemy. A upublicznienie sprawy, tak przez niektórych krytykowane, może rzeczywiście spowodować efekt kuli śniegowej (już spowodowało) i wpłynąć zarówno na wydawnictwo, jak i… na resztę opinii publicznej.
*
Ta sprawa to doskonały sposób na „pracę u podstaw” i pokazanie ludziom, jak naprawdę wyglądają zarobki pisarzy - i praca pisarzy w ogóle. Bo całkiem spore grono osób wcale nie traktuje tego jako pracę. Ja wciąż nie mogę wyjść z szoku, odkąd kilkanaście lat temu usłyszałam o tym, że wydawnictwa płacą autorom w formie tak zwanej „zaliczki na poczet tantiem*” (czyli de facto autor zacznie zarabiać na książce dopiero wtedy, gdy kwota tantiem przekroczy kwotę zaliczki, co w dużej części przypadków nie następuje nigdy). Te zaliczki dla początkujących autorów wynosiły wtedy kilka tysięcy złotych… albo nie było ich w ogóle! (Nie w wydawnictwie, w którym pracowałam, ale pamiętam zdziwienie autorów z innych wydawnictw, że „to tutaj u was coś płacą przed wydaniem???”). Za książkę, nad którą autorzy pracowali miesiącami lub czasami wręcz latami.
*
Kiedy w jakiejś dyskusji na Threads wspomniałam o tym, że jest to niesprawiedliwe (autor powinien dostać po prostu wypłatę za swoją wykonaną pracę PLUS później procent od sprzedaży, a nie jakieś zaliczki - sorry, ale nawet ja obsługując sklep internetowy dostawałam przecież normalną pensję i do tego procent od obrotu), to zostałam zakrzyczana i to nie przez wydawców, a przez samych autorów (głównie początkujących), którzy twierdzili, że gdyby wydawcy płacili im więcej, to by sobie, biedni, nie poradzili. Równocześnie ludziom nadal wydaje się - mniej więcej - że jeśli wydawnictwo sprzedało milion egzemplarzy książki za 30zł (co jest ewenementem na polskim rynku), to autor zarobił na niej przynajmniej okrągły milion, a w skrajnych przypadkach całe 30 milionów :) A jeśli zaglądamy do kieszeni, to właśnie Mrozom, Bondom i autorkom Pucia czy Kici Koci, a nikt nie zastanawia się, ile zarobiło wydawnictwo.
*
Słabe zarobki autorów to też nie jest kwestia pazerności wydawnictw (a przynajmniej nie zawsze). Wydawnictwa mają same masę problemów, problemy z Empikiem, problemy z Legimi, problemy z sieciami dystrybucji, aż po problemy z nalotami książkar niezadowolonych z okładki ulubionego romantasy. Konieczne są zmiany systemowe, aczkolwiek nic na razie nie wskazuje, jak szybko one nastąpią.
*
Pouczanie autorki, że „powinna uważniej czytać umowy” bardzo mnie śmieszy. Po pierwsze, autor przy podpisywaniu umowy jest w większości przypadków w pozycji gorszej niż wydawca - raczej niewielu ma możliwości dyktować warunki, a jeśli próbują, no cóż, jest wielu na ich miejsce takich, co nie próbują. Po drugie, nawet przy dokładnym czytaniu umowy, ba! Nawet przy dokładnym czytaniu umowy przez prawnika, nie ma gwarancji, że czegoś nie przeoczymy oraz że pracodawca pójdzie nam na rękę w razie sytuacji spornej. Przykład z mojego podwórka - podpisałam niesamowicie korzystną umowę na scenariusz, która w razie problemów rozstrzygała wszystko na moją korzyść (np. W razie braku uwag ze strony producenta w określonym terminie umowa stwierdzała, że w takim razie uwag brak i czas na płatność). Do tej pory nie dostałam ani uwag, ani kasy, bo… producent okazał się oszustem, który od tamtej pory bardzo skutecznie ucieka komornikom i prokuraturze.
*
Nie bardzo wierzę w szumnie ogłaszany przez media „bunt pisarzy”, a już zupełnie nie wierzę w „strajk pisarzy”. Bo pisarze to nadal wolne elektrony, grupa znacznie większa, znacznie bardziej rozproszona i podzielona niż filmowcy (co widać choćby po komentarzach takich autorów jak Alek Rogoziński, wykpiwający autorkę „Chłopek” - w przypadku filmowców właściwie nikt nie wyłamał się podczas walki o tantiemy). Tym bardziej ważne jest, żeby byli reprezentowani przez związki zawodowe i organizacje, które mają siłę i narzędzia, by walczyć o ich prawa. Z ciekawością obserwuję, jak cała sprawa wpłynie na popularność takiej choćby Unii Literackiej. Bo same posty na Facebooku i nakładki na profilowe niczego nie zmienią, konieczne są systemowe działania. A tak naprawdę to, co powinno się wydarzyć, to współdziałanie autorów i wydawców w celu uregulowania rynku książki. Jest to możliwe? Mam nadzieję, że tak.
*
Powołanie instytucji na wzór PISF, tylko w branży literackiej, uważam za dobry pomysł, mimo że wszyscy wiemy, jakie przeboje w PISF w różnych latach odchodziły. Zresztą, znacznie więcej rozwiązań z branży filmowej zaimplementowałabym w literackiej (np. znormalizowałabym płacenie autorom, a nie tylko redaktorom, za "development" książki, czyli pogłębioną pracę nad książką z redaktorem, zbieranie materiałów itd., bo jak na razie spotykane jest to chyba tylko w reportażach a i to tylko w ramach kolejnej "zaliczki" czy "delegacji").
*
Co się będzie działo w komentarzach, jak na medialny tapet trafi Ustawa o artystach zawodowych… Łomatko i łocórko.
Oczywiście, jeśli nie jest to jasne, to bardzo wspieram Autorkę i ogólnie pisarzy w walce o ich prawa i godne zarobki. Bo przywykło się sądzić, że jeśli praca jest twoją pasją (a tak jest w przypadku osób piszących), to nie przystoi mówić o tym, że chcemy za nią dostawać pieniądze, a jeśli już dostajemy i chcemy więcej… no to dramat, pazerność, wyciąganie łapy i tak dalej. Tymczasem zarabianie na pisaniu powinno być godną i wynagradzaną pracą, a nie dorabianiem po godzinach.
*tak wiem, że to nie do końca to samo co tantiemy, tylko procent od sprzedaży, ale tak się na to mówi ;)
Komentarze
Prześlij komentarz